To co obecnie dzieje się za naszą wschodnią granicą jest przełomem geopolitycznym po którym pozycja międzynarodowa Polski albo się znacząco poprawi, albo pogorszy, trudno jednak rozsądzić w którym z tych kierunków obecnie zmierzamy.

Czy za 50 lat w podręcznikach do historii obecny czas zostanie uznany za okres całkowitej klęski polskiej dyplomacji, czy wręcz przeciwnie – jednego z jej największych sukcesów. Żeby przynajmniej choć trochę ułatwić sobie to zadanie trzeba powiedzieć „sprawdzam” dotychczasowej polityce wschodniej, zastanowić się w jakim kierunku ona zmierza i czy ma jakieś alternatywy.
Część 1: Polsko-rosyjskie zbliżenie
Po 1989 r. oparliśmy swoją politykę wschodnią na doktrynie Mieroszewskiego i Giedroycia, czyli współpracy oraz przyciąganiu na Zachodu naszych nowych wschodnich sąsiadów. Renesans tej koncepcji nastąpił po pomarańczowej rewolucji, kiedy liczono na rzeczywiste zbliżenie między Polską, a Ukrainą. Nadzieje okazały się płonne. Ukraina do takich projektów nie była gotowa. Do normalnego funkcjonowania też średnio.
Po powstaniu rządu koalicji PO-PSL w 2007 r. dokonała się w polskiej polityce wschodniej istotna korekta. Jej podstawą było przede wszystkim ocieplenie relacji z Rosją. Po kilku latach mroźnych stosunków, związanych m.in. z polskim zaangażowaniem w pomarańczową rewolucję, Donald Tusk zapowiedział, że „będziemy rozmawiać z Rosją taką jaka ona jest”.
Dość szybko nastąpiło zwielokrotnienie nie tylko wzajemnych wizyt i obrotów gospodarczych, ale także programów współpracy, poczynając od projektów wymiany studenckiej na konsultacjach w ramach Trójkąta Królewieckiego kończąc.
Wielu komentatorów widziało w tym „prorosyjski zwrot”, koniec z doktryną Giedroycia w polskiej polityce wschodniej i w jej miejsce zacieśnianie więzów z Moskwą. Rzeczywistość jednak nie odpowiadała do końca temu obrazowi.
W latach 2008-2014, pomimo wyraźnych zakusów, nie mieliśmy do czynienia z wielkimi przejęciami przez rosyjskie koncerny strategicznych polskich przedsiębiorstw. Rosyjski biznes nie wkroczył też do Polski w takiej skali jak chociażby na Słowację, Węgry czy do Czech. Nie zrezygnowano ze współpracy z krajami postsowieckim. Chociażby wobec samej Ukrainy obniżono opłaty wizowe, zwiększono ilość polskich placówek konsularnych czy stworzono strefę małego ruchu przygranicznego. Co więcej, Moskwa nie zyskała takiego poklasku wśród naszych rządzących jaki miała ona w wielu krajach zarówno Europy Zachodniej jak i Środkowej.
Na potwierdzenie tego warto przypomnieć depesze Wikileaks dotyczące Polski. W nich wyraźnie wskazywano, że Warszawa obawia się Rosji jako potencjalnego zagrożenia dla swojego bezpieczeństwa bądź najbliższego otoczenia (chodziło w szczególności o Ukrainę).
Wydaje się zatem, że ocieplenie kontaktów z Rosją było podyktowane po prostu czystym pragmatyzmem.
Polska nie jest państwem, które może mieć decydujący wpływ na ogólnoświatową politykę wobec Rosji. Jak mawiał Czesław Miłosz: „nasz kraj cierpi na syndrom Kasandry” – nikt nie chcę słuchać jej czarnych prognoz. Receptą na wyjście z tej klątwy miało być dołączenie do powszechnego nurt „resetu”. Naszym zyskiem z wpisania się w tę tendencję, prócz w większości nietrwałych jak się okazało, korzyści gospodarczych było coś o wiele ważniejszego. Warszawa brała udział w dialogu z Rosją. Nie tylko uczestniczyła w nim, ale wykorzystała go dla realizacji swoich interesów. Jednym z nich było Partnerstwo Wschodnie.
W maju 2009 r. miała miejsce wizyta ministra Radosława Sikorskiego w Moskwie. Rozmowy dotyczyły szeroko pojętej współpracy polsko – rosyjskiej, jednak jednym z ważniejszych tematów okazało się właśnie Partnerstwo Wschodnie. Ten polsko-szwedzki projekt miał być zainaugurowany na zbliżającym się wówczas szczycie w Pradze. Rosja widziała w nim ingerencje w swoją strefę wpływów. Jednakże podczas tej wizyty szefowi polskiej dyplomacji udało się przekonać, że Partnerstwo Wschodnie nie jest dla Rosji żadnym zagrożeniem. Po tych rozmowach Moskwa oświadczyła, że nie będzie czyniła tej inicjatywie trudności. Później tego żałowała.