Dlaczego mamy dozbrajać Ukrainę?

Wiele państw Zachodu z radością przyjęłoby propozycję finlandyzacji Ukrainy. Problem w tym, że pomysł ten jest nie tylko mało realny, ale przede wszystkim bardzo niebezpieczny dla Europy.

Żołnierze ukraińscy pod Słowiańskiem (fot. snamess/FLickr-CC)
Żołnierze ukraińscy pod Słowiańskiem (fot. snamess/FLickr-CC)

W ostatnich tygodniach w opiniotwórczych zachodnich mediach można odnaleźć sporo analiz mówiących o tym, że dozbrajanie armii ukraińskiej w walce z Rosją nie jest – łagodnie mówiąc – najlepszym pomysłem. Jako receptę na kryzys ukraiński wskazuje się za to finlandyzację Ukrainy – zablokowanie możliwości jej wejścia do Unii Europejskiej i NATO oraz stworzenie z niej strefy buforowej między interesami Zachodu i Rosji. Wydaje się, że opcję tę przyjęłoby z radością wiele państwa Zachodu, byle tylko zakończyć wojnę niszczącą interesy z Rosją. Problem w tym, że w obecnej sytuacji takie rozwiązanie jest mało realne, a dążenie do niego jest paradoksalnie niebezpiecznie dla europejskiego bezpieczeństwa.

Rosyjska walka o „jedność” Ukrainy

Podstawą rozważań na temat rozwiązania kryzysu na Ukrainie powinna być odpowiedź na pytanie: co jest celem Rosji w tej wojnie? Pomijając kwestie geopolityki światowej (tj. odzyskanie pozycji globalnego mocarstwa) i skupiając się tylko na wątku ukraińskim należy stwierdzić, że – wbrew pozorom – Moskwa wyraźnie nie dąży do aneksji kolejnych obszarów Ukrainy. Zapewne Kreml ma przygotowanych wiele scenariuszy, także ten zakładający, że tzw. Noworosja będzie związana w jakiejś formie z Federacja Rosyjską. Bez wątpienia jednak nie jest to najbardziej pożądana opcja. Niedawne słowa ministra Ławrowa o tym, że jedynie Rosja stara się zachować integralność Ukrainy, nie były tylko kolejnym popisem kremlowskiej bezczelności, lecz także wskazaniem o co chodzi Moskwie w tej wojnie.

Kreml życzyłby sobie aby Noworosja była częścią nie Federacji Rosyjskiej, a Ukrainy tyle tylko, że na szczególnych zasadach. Wyraźne podstawy do tego daje niedawne porozumienie mińskie. Zgodnie z nim Kijów ma dokonać reformy konstytucyjnej w porozumieniu z separatystycznymi republikami i zachowaniem ich specjalnego statusu. To właśnie ma rozsadzić Ukrainę od środka – konstytucyjne zagwarantować możliwość ingerencji Rosji w funkcjonowanie państwa nad Dnieprem. Tutaj chodzi bowiem o podporządkowanie całej Ukrainy, a nie tylko jej fragmentów.

Zachód ma stracha

Wszystko wskazuje na to, że Zachód stara się grać na zawarcie pewnego kompromisu z Rosją. Najczęściej w tym kontekście padają słowa o wspomnianej finlandyzacji Ukrainy. Takie rozwiązanie z jednej strony wychodziłoby naprzeciw interesom Kremla (NATO i UE z dala od rosyjskiej strefy wpływów), a z drugiej dawałoby szansę Ukrainie na spokojny rozwój.

Prócz chęci powrotu do współpracy z Rosją Zachodem kieruje też strach przed wywołaniem chaosu w tym kraju. Z ust wielu przywódców, w tym Baracka Obamy, padały słowa o tym, że nie chodzi o usunięcie Władmira Putina ze stanowiska, a jedynie o zatrzymanie jego działań i normalizację stosunków z Rosją, która Zachodowi jest przecież tak bardzo potrzebna. Swoje robi również, jak ujął to prezydent Hollande, obawa przed „otwartą wojną”.

Jednakże Rosja dziś nie ma najmniejszego powodu aby godzić się na kompromis w sprawie Ukrainy. Bo po co? Skoro jak na razie, krok po kroku, kawałek po kawałeczku, realizuje swój plan maksimum.

Krok po kroku, kawałek po kawałeczku

Mrzonką jest myślenie, że władze na Kremlu ze spokojem będzie się przyglądać prodemokratycznym zmianą nad Dnieprem. Prócz czynnika geopolitycznego dla prezydenta Putina równie ważne jest zatrzymanie rozprzestrzenia się „demokratycznej zarazy”. Gdyby założyć, że Ukraina zmieniałaby się na lepsze to w pogrążającej się w kryzysie Rosji stanowiłoby to kolejny ważny bodziec do przeprowadzenia takich zmian u siebie. Co innego dla Rosji znaczyła prozachodnia transformacja Polski i innych krajów Europy Środkowej po 1989 r., a co innego teraz Ukrainy – części „ruskiego mira”. Poza tym, danie Kijowowi możliwości samodzielnej realizacji swoich spraw wewnętrznych w sytuacji kiedy Moskwa nad Dnieprem nigdy nie była tak znienawidzona jak obecnie oznaczałoby, że mieszanie w ukraiński kotle byłoby o wiele trudniejsze.

Nowe porozumienie mińskie oddala jednak to i inne zagrożenia. Nie ma co się łudzić. Po być może krótkiej chwili oddechu wojna na wschodzie Ukrainy rozgorzeje na nowo. Jeszcze w czasie trwania negocjacji do separatystycznych republik wjechały czołgi i wozy bojowe. Co ciekawe, o wycofaniu tego rodzaju sprzętu ze strefy działań nie ma mowy w nowym układzie.

Porozumienie mińskie odgrywa jednak pewną rolę, korzystną przede wszystką dla Moskwy. Jak już dojdzie do zaprzestania lub przynajmniej ograniczenia walk, czyli w momencie jak separatyści zajmą dogodne dla siebie pozycje, to spowolni to nakładanie kolejnych sankcji. Będzie to też czas na złapanie oddechu przez wojska rebelianckie oraz co najważniejsze nowy układ zapewne będzie stanowić podstawę kolejnych porozumień i misji „ostatniej szansy”. Tym samym sankcjonuje się dotychczasowe rosyjskie zdobycze, a kolejne rozszerzenie granic Noworosji łatwo też odgadnąć. Umowa mińska przewiduje bowiem powstanie zdemilitaryzowanej strefy bezpieczeństwa, która osłabia wiele kluczowych ukraińskich punktów oporu. Jednym z nich jest Mariupol, o który toczyły się już wielokrotnie ciężkie walki.

Nie należy jednak zapominać, że Zachód łożył i łoży nadal wielkie pieniądze na odbudowę Ukrainy, więc opcja całkowitego oddania jej w strefę rosyjskich wpływów nie jest pożądana. Prezydent Putin jednak wyraźnie dąży do sytuacji, w której Europa nie będzie mieć innego wyjścia. Zakładając, że przy kolejnej eskalacji konfliktu separatyści pójdą jeszcze dalej to „specjalny status” będzie dotyczył już większej części Ukrainy. Jeszcze kilka takich porozumień jak to ostatnie, a federalizacja (czytaj: rozbicie) tego państwa stanie się faktem.

Otwarta wojna? Ale po co?

Podział Ukrainy krok po kroku jest dla Rosji o wiele mniej kosztowne niż otwarta wojna, której obawiają się państwa zachodnie. W rejonie Doniecka i Ługańska nie ma relatywnie tak dużo oddziałów rosyjskich. Kilka tysięcy. Resztę załatwiają miejscowi separatyści, kozacy i zagraniczni ochotnicy. Otwartej wojny nie dałoby się już tak prowadzić.

Nie ulega wątpliwości, gdyby Rosja ruszyłaby z całą siłą to ukraińska armia nie ma większych szans, ale dla Moskwy taka operacja byłaby ogromnie kosztowna. Przy takim rozwoju wypadków odpowiedź Zachodu zapewne byłaby o wiele bardziej zdecydowana. Do tego dochodzi kwestia rosyjskiej okupacji, pewnie też pacyfikacji, bowiem Kreml musiałby się liczyć z ukraińską partyzantką. No i rzecz jasna, koszty utrzymania tego wielkiego obszaru również byłyby niebotyczne. W tym czasie kryzys we właściwej Rosji by się tylko pogłębiał.

Taki scenariusz jednak na razie Moskwie nie grozi. Obecne sankcje oczywiście robią swoje, ale wygląda na to, że są to koszty wkalkulowane w rosyjskie plany. Natomiast w momencie, kiedy wojska separatystów niszczą kolejne punkty oporu Ukraińców, wysuwane przez Zachód propozycje zakończenie konfliktu oznaczają nie tylko usankcjonowanie noworosyjskich zdobyczy tego co jest, ale i otwartą drogę na nowy podbój.

W wypadku ponownej eskalacji konfliktu mandat do prowadzenia rozmów skompromitowanego tym faktem formatu normandzkiego (tj. Francji, Niemiec, Ukrainy Rosji) będzie już dużo słabszy. Być może wówczas wojna ta zostanie pozostawiona samemu sobie, jak proponowała to Angela Merkel podczas niedawnej konferencji w Monachium: Zachód utrzyma sankcje, być może nawet będzie nakładał kolejne, ale nie będzie starał się aktywnie zakończyć konfliktu. Wbrew pozorom, jeżeli wojna nadal toczyłaby się w trybie hybrydowym to nie byłaby tak zła opcja.

Wojna musi trwać dalej

Można oczywiście się zgodzić z kanclerz Merkel, że wojnę na wschodniej Ukrainie mogą zakończyć tylko działania dyplomatyczne, jednakże jak mawiał Fryderyk Wielki – dyplomacja bez armat jest jak muzyka bez instrumentów. Ukraina jak dotąd była stroną niemal wyłącznie defensywną. Nie starała się przebić linii separatystów, co – mając na uwadze fakt, że armia ukraińska przeważnie prezentuje lepszą wartość bojową niż separatyści – byłoby jak najbardziej realne. Problemem są jednak wojska rosyjskie, których liczebność i aktywność na pewno zwiększyłaby się w razie ukraińskich sukcesów, tak jak w sierpniu 2014 r., gdy wojska rządowe odbiły większość terenów zajętych przez rebeliantów, a zatrzymały je dopiero oddziały Federacji Rosyjskiej.

Z drugiej strony, w wojnie hybrydowej Ukraina mogłaby związać jeszcze bardziej Rosję, zwielokrotnić jej koszty i tym samym zmiękczyć jej stanowisko. Przy dalszej eskalacji konfliktu będą rosły straty gospodarcze Rosji spowodowane sankcjami. Przy założeniu, że opór ukraiński będzie mocniejszy, dodać do tego trzeba konieczność dosyłania coraz to większej liczby żołnierzy. Wówczas Kreml może się ugiąć – to byłby czas na misje pokojowe. Ukraina nie jest w stanie Rosji pokonać, ale zatrzymać już tak.

Szukając analogii historycznych można przywołać przykład wojny zimowej z 1940 r., w której Finlandia co prawda straciła na rzecz ZSRR część swojego terytorium, ale dzięki twardej obronie zachowała niepodległość.

Tego planu nie można jednak zrealizować bez pomocy Zachodu. Chodzi tu nie tylko o wsparcie finansowe, ale też w uzbrojeniu. Dziś dyskusja na ten temat toczy się publicznie. Tylko dlaczego? Kwestia dostarczania broni powinna być rzeczą poufną. Do tej pory mówienie o tym uznawano za element nacisku na Kreml przed rozmowami w Mińsku. Jak widać przyniosło to mizerny efekt.

Jeżeli Kijów mimo dozbrojenia nie dawałby rady z dodatkowymi oddziałami rosyjskimi to zawsze będzie można wrócić do taktyki czasowych zawieszeń broni, które stopniowo tworzą z Ukrainy protektorat Rosji. Dalsza walka jest dla Ukraińców po prostu koniecznością. Nie mają nic do stracenia.

Wypełnić lukę

Kompromitacja formatu normandzkiego otwiera także możliwości na powrót do rozmów UE i USA. Dotychczasowy model negocjacji doskonale odpowiadał rosyjskim interesom – powrót do koncertu mocarstw i łamanie solidarności unijnej. Trudno się zatem dziwić, że Rosja oponuje przed zmianą formuły rozmów. Jednak Berlin i Paryż wyraźnie sobie nie radzą w roli reprezentantów Zachodu. Warto zatem aby Unia zaproponowała jakiś własny pomysł na rozwiązanie tego konfliktu. Chociażby ze względu na wspólnotowy charakter dałoby to więcej pożytku niż dotychczasowe de facto szkodliwe inicjatywy.

Pożądanym byłoby także, gdyby Polska wykorzystała też lukę jaka może się wytworzyć po wyczerpaniu się formatu normandzkiego. Tutaj trzeba mieć na uwadze, że Mińsk – gospodarz dotychczasowych szczytów – od pewnego czasu wysyła pojednawcze sygnały w stronę Warszawy. Na naszą korzyść działa również ostatnie zaangażowanie w przeprowadzenie reform na Ukrainie. Szkoda byłoby tego nie wykorzystać.

Pytanie tylko czy zarówno Polska jak i UE wiedzą co robić, kiedy znów zacznie się eskalacja konfliktu? Bo z tego, że się zacznie zdają sobie sprawę nawet sami autorzy ostatniego porozumienia mińskiego.

2 komentarzy do “Dlaczego mamy dozbrajać Ukrainę?

  1. Finlandia nie będzie raczej chciała drażnić Rosji, tym bardziej, że nie należą przecież do NATO.

  2. America
    murdered hundreds of thousands of natives …

    America murdered and enslaved Africans ….

    America murdered hundreds of thousands of Japanese .

    America murdered in Iraq ….

    America murdered in Afghanistan….

    America murdered in Serbia ….

    America caused the wars in Yugoslavia

    America started the war in Syria.

    America started the war in Vietnam …////

    America started the war in Ukraine….

Komentowanie wyłączone.