TTIP – szansa dla europejskiej gospodarki czy zamach na demokrację?

O umowie TTIP w Polsce mówi się rzadko, o ile w ogóle. To dziwne, bo jest to zapewne najważniejsze porozumienie międzynarodowe ostatnich lat, które może wzmocnić Unię Europejską i USA na arenie globalnej, ale zarazem niesie wiele zagrożeń dla nas, jako obywateli.

Unia Europejska USA flagi

Zdecydowanej większości Europejczyków oraz Amerykanów skrót TTIP mówi bardzo niewiele. Rozszyfrowanie tej nazwy (Transatlantic Trade and Investment Partnership, Transatlantyckie Partnerstwo w dziedzinie Handlu i Inwestycji) sprawiłoby zapewne spory kłopot nawet osobom, które w umiarkowanym stopniu interesują się życiem politycznym i społecznym w Polsce oraz w pozostałych krajach Unii Europejskiej. Nie ekscytują się tą umową krajowe media ani korzystający z nich obywatele. A wielka szkoda, bo jest to jeden z najważniejszych paktów międzynarodowych ostatnich lat i – jeśli uda się go sfinalizować – będzie miał on przemożny wpływ dla gospodarczego kształtu USA, Europy i wszystkich państw Unii Europejskiej. A także dla całego świata.

W najogólniejszym skrócie, chodzi o liberalizację handlu między Stanami Zjednoczonymi a Unią Europejską. Doniosłość tych zmian dla gospodarki globalnej wydaje się być oczywista. USA oraz UE odpowiadają łącznie za ok. 40% światowego produktu brutto i jedną trzecią światowego handlu, a obustronny handel między oboma podmiotami sięgnął w 2012 roku 646 miliardów dolarów – więcej niż wymiana handlowa USA z Chinami. Wzajemne inwestycje obojga partnerów są względnie zbilansowane i łącznie wynoszą ok. 4 bilionów dolarów. Biorąc pod uwagę powyższe bogactwo oraz przepływ kapitału między USA a Unią Europejską, byłoby truizmem stwierdzenie, że TTIP będzie miało gigantyczne znaczenie dla kształtu światowej gospodarki.

Jak jednak liberalizować coś co już i tak jest bardzo mocno zliberalizowane? Taryfy handlowe między USA a Unią są bardzo niskie i nie przekraczają 3%, ale legislatorzy tworzący TTIP za swój cel wzięli nie tylko likwidację wciąż pozostających taryf, ale też usunięcie pozostałych przeszkód dla „wolnego handlu”. Do tych należą zróżnicowane i nie do końca kompatybilne wysokości opłat celnych oraz różnice w wymaganiach regulacyjnych.

Efekt? Zdaniem liberalnego The Economist, który gorąco popiera powyższą umowę, sama likwidacja taryf może podnieść PKB Unii Europejskiej o 0,4 punktu procentowego, a USA – o cały 1 p.p. W przypadku implementacji pozostałych zmian i zniesieniu reszty barier PKB może podskoczyć nawet o 3 p.p. po obu stronach Atlantyku. W okresie marazmu gospodarczego taki zastrzyk wzrostu może mieć bardzo stymulujący efekt i – co najważniejsze – może zadziałać bez zwiększania poziomu wydatków publicznych.

Trudne negocjacje

Każda strona ma jednak swoje własne interesy, których stara się bronić i rozciągnąć w ten sposób zakres wyjątków wyłączonych spod mocy umowy. Dla strony europejskiej jedną z takich kwestii jest rolnictwo i sprawa genetycznie modyfikowanej żywności (GMO). O ile USA podchodzi do kwestii GMO z entuzjazmem, Europa jest tutaj o wiele bardziej sceptyczna. Słynne chlorowane kurczaki nie będą z pewnością mile widziane w krajach Unii Europejskiej. Różnica leży głęboko w kulturze – w Stanach Zjednoczonych produkt jest dozwolony jeśli nie udowodni się jego szkodliwości, na Starym Kontynencie zaś przeciwnie, najpierw należy udowodnić, że dany produkt nie jest szkodliwy. To tak zwana zasada przezorności i dmuchania na zimne. W USA wzbudza ona nieukrywaną irytację i sprawia wrażenie, że Europejczycy są irracjonalni i opierają się na nienaukowych przesłankach. Wątpliwe, aby Europa zgodziła się na stosowanie hormonów u bydła czy zmianę ograniczeń importu GMO. To jedna z naprawdę problematycznych i mozolnie posuwających się naprzód dziedzin.

Zupełnie inne zastrzeżenia wysuwa Francja. Zgodnie z jej zasadą l’exception culturelle należy robić wszystko, aby strzec unikalnej i wyjątkowej kultury francuskiej przed szkodliwymi zagranicznymi wpływami, szczególnie amerykańskimi. Ten francuski antyamerykanizm i poczucie narodowej wyjątkowości ma bardzo długą historię. Po premierze „Parku Jurajskiego”, jeden z francuskich konserwatywnych ministrów uznał go za zagrożenie dla francuskiej kultury, z kolei uruchomienie parku zabaw Disneyland pod Paryżem latem 1992 było w oczach paryskiej reżyserki teatralnej Ariane Mnouchkine „kulturalnym Czarnobylem” (Tony Judt, „Postwar. A History of Europe since 1945”, Penguin, 2005, s. 789). Nic dziwnego, że także teraz Francuzi starają się wyłączyć treści audiowizualne (czyli subsydiowane państwowo filmy i programy telewizyjne) spoza zakresu TIPP. Ale do postulatu tego stopniowo przyłączają się również Belgia, Węgry czy Grecja.

Ze strony Amerykanów główne uwagi tyczą się kwestii ochrony praw intelektualnych. Po niedawnej aferze podsłuchowej i rosnącym klimacie antyamerykańskim (szczególnie w Niemczech) jest to wyjątkowa delikatna kwestia. Ochrona własności intelektualnej odgrywa wyjątkowa rolę w gospodarce amerykańskiej i wg informacji Departamentu Handlu USA, przemysł związany z zastosowaniem chronionej własności intelektualnej zapewnia 40 mln miejsc pracy w USA i gwarantuje 34,8% PKB kraju. Najnowsze i najbardziej innowacyjne technologie i rozwiązania stanowią podstawę amerykańskiej konkurencyjności i przewagi rynkowej. USA wymagają lepszej ochrony własności intelektualnej od Europejczyków, aby zabezpieczyć jedną ze swoich głównych przewag nad innymi partnerami. Dla Europejczyków, wśród których sporą popularność zdobył ruch Anonymous, jest to jednak postulat trudny do zrealizowania. Prym wiodą raczej ruchy dążące do uwolnienia informacji dla zwykłych obywateli.

To oczywiście nie jedyne kontrowersje, które pojawiły się po drugiej stronie Atlantyku. Innymi dziedzinami, które sprawiają Amerykanom problemy jest m.in. sektor finansowy (czy banki działające na terenie USA powinny operować tak jak banki amerykańskie?) czy usługi lotnicze (a konkretnie dotacje dla Boeinga czy Airbusa). Lista rozbieżności jest dosyć długa i trudna do pogodzenia.

Motywacja, czyli możliwe korzyści

Oprócz wspomnianego na samym początku wzrostu produktu brutto w skali Europy (co jest dosyć abstrakcyjnym pojęciem), TTIP miałaby rzekomo przynieść szereg korzyści dla poszczególnych gospodarek europejskich. Za przykład niech posłuży Wielka Brytania. Były Kanclerz Skarbu oraz minister sprawiedliwości Wielkiej Brytanii Ken Clarke, przekonuje, że finalizacja TTIP przyniosłaby dodatkowych 10 miliardów funtów rocznie dla brytyjskiej gospodarki, a także 7 mln więcej miejsc pracy w samym przemyśle samochodowym. Jednym z wielkich plusów umowy miałoby być zniesienie odrębnych regulacji, a więc produkt raz przetestowany pod względem bezpieczeństwa użycia w Wielkiej Brytanii nie musiałby być ponownie sprawdzany przed wprowadzeniem na amerykański rynek. Tego typu szczegóły pozwoliłyby na zaoszczędzenie miliarda funtów rocznie.

Jest jeszcze inny wymiar TTIP, który motywuje polityków do dociągnięcia negocjacji do końca: sytuacja geopolityczna. Unia Europejska obroniła się przed zapaścią po 2008 roku, ale cały czas tkwi w ekonomicznej stagnacji, szukając wzrostu gospodarczego, który znikąd nie przychodzi. Sytuacja USA jest nieco lepsza, ale też daleka od doskonałości. Tymczasem coraz bardziej w siłę rosną Chiny, Indie czy azjatyckie tygrysy i w tym multipolarnym świecie Europa jest coraz słabsza i mniej pewna. TTIP byłaby utrwaleniem sojuszu amerykańsko-europejskiego i dodałby pewności siebie naszym politykom i biznesmenom. Stanowiłaby też rozszerzenie pewnej ideologicznej wizji – demokratycznego świata, związanego więzią swobodnego przepływu osób, dóbr oraz usług. Miałby to być manifest w stronę gospodarek, które preferują metody protekcjonistyczne i niedemokratyczne. I być może zaczątek dla o wiele szerszej strefy wolnego handlu, zawierającej Amerykę Południową oraz Afrykę (jak chciałaby była MSZ Hiszpanii i była wiceszefowa Banku Światowego Ana Palacio).

Ciemna strona medalu – ISDS

Pod tymi świetlanymi zapowiedziami kryje się również zapis, który wzbudza potężne kontrowersje i o którym mogliśmy się dowiedzieć jedynie dzięki nieoficjalnym przeciekom. Investor-state dispute settlement (ISDS) jest mechanizmem i klauzulą prawną pozwalającą międzynarodowym korporacjom pozywać rządy państw za politykę, która im szkodzi. Co jednak jest najważniejsze – nie rozstrzygają takich przypadków sądy krajowe, ale specjalnie do tego powołane jednostki, w których sędziami są najczęściej prawnicy… którzy często pracują w korporacjach, których sprawy rozstrzygają! Przesłuchania są tajne, a od ich wyroków nie ma odwołania.

Międzynarodowe korporacje mają więc swój organ poprzez który mogą wpływać na decyzje suwerennych rządów, obalać je oraz uchylać. Argumenty, że tego typu możliwość to zrzeczenie się suwerenności i stopniowa likwidacja demokracji przybierają z każdym miesiącem na sile, nie doprowadzają jednak póki co do zbiorowych protestów.

Klauzula ISDS miała już niejednokrotnie swoje praktyczne zastosowanie w wielu innych umowach międzynarodowych. Jesteśmy w stanie określić do czego może ona doprowadzić i jakie są zagrożenia.

Jedną z potencjalnych ofiar ISDS jest Australia, która jako pierwszy kraj na świecie uchwaliła wprowadzenie nowych opakowań na papierosy – pozbawionych loga, na których znajdują się odstręczające zdjęcia zdeformowanych przez nowotwór narządów. Suwerenna decyzja parlamentu australijskiego wzbudziła jednak złość koncernu Philip Morris. Korzystając z umowy handlowej między Australią a Hong-Kongiem (w której znajduje się jedna z siedzib koncernu) Philip Morris zażądał miliardów za straty wizerunkowe. Sprawa jest w toku.

Oberwało się także Argentynie, która w czasie kryzysu finansowego zamroziła wysokość opłat za rachunki za wodę i energię. Rząd argentyński, pozwany przez międzynarodowe korporacje, został zmuszony do wypłacenia wielomiliardowych odszkodowań. Z kolei w Kanadzie amerykańska korporacja Dow Agrosciences pozwała rząd tego kraju za zakaz używania rakotwórczych pestycydów.

Ostatnim przykładem może być Salwador. W miejscowości Cabañas kanadyjska korporacja Pacific Rim zamierzała wybudować kopalnię złota, jednak groźba skażenia wody pitnej przez tę inwestycję wywołała powszechny sprzeciw lokalnej społeczności. Po ofiarnej kampanii, w toku której zginęło trzech działaczy, udało się decyzję cofnąć, ale Kanadyjczycy pozwali Salwador na kwotę 315 milionów dolarów za stratę spodziewanych zysków.

Rządy coraz częściej muszą się tłumaczyć ze swoich własnych decyzji podjętych przy ogólnym poparciu społecznym. To co się liczy, to poparcie wielkiego biznesu. TTIP będzie więc nieuchronnie prowadzić do ujednolicenia standardów prawnych, czego nie da się osiągnąć bez dużych ustępstw ze strony suwerennych rządów. Ale istnienie mechanizmów, które dają tak wiele władzy korporacjom, a przy tym wyzwalają je spod demokratycznej kontroli i procesów odwoławczych może budzić bardzo mocny sprzeciw. W ten sposób zrzekamy się naszych demokratycznych uprawnień, a właściwie – zrzekają się ich politycy nad naszymi głowami. ISDS w obecnym kształcie jest mechanizmem zbyt niebezpiecznym i może zburzyć równowagę między siłami biznesu oraz demokratycznie wybranymi rządami i instytucjami państwowymi, tym bardziej, że już teraz wydaje się być ona zachwiana na korzyść tych pierwszych.

Umowa do poprawki

Europejski Komisarz ds. Handlu, pani Cecilia Malmstrom, zapowiedziała już, że ISDS może być czymś w rodzaju broni atomowej, która rozsadzi negocjacje. Jednocześnie jednak, jeśli USA zrezygnuje z tego mechanizmu i negocjacje staną się bardziej otwarte dla opinii publicznej, to podpisanie umowy powinno w końcu zakończyć się sukcesem. I powinniśmy za to trzymać kciuki. Umowa w samej swojej istocie przynosi wiele dobrego i powinna dać potężny bodziec dla amerykańskiej i europejskiej gospodarki oraz przyczynić się do rozwoju wolnego handlu w regionie transatlantyckim.

Warto jednak pamiętać, że wolny rynek nie jest wartością samą w sobie, a jedynie narzędziem do rozwoju społeczno-cywilizacyjnego. Narzędzie to musi być używane rozsądnie i nie może stać się pretekstem dla wielkich korporacji do dyktowania swojej polityki rządom narodowym. Jeśli do tego miałoby dojść, byłaby to jedna z największych porażek w najnowszej historii USA i Europy. TTIP jako narzędzie dyktatu korporacji powinno trafić do kosza, ale jako mądra propozycja ułatwienia handlu między Stanami Zjednoczonymi i Europą z zachowaniem suwerenności obywateli i demokratycznych instytucji może dać nam wiele dobrego. Wszystko w rękach negocjatorów.