Polska wobec konfliktu na Ukrainie: być albo nie być w Berlinie?

Nieobecność Polski podczas berlińskich rozmów na temat rozwiązania kryzysu na Ukrainie nie jest tak ważna, jak fakt, że nie potrafiliśmy przekonać naszych unijnych partnerów do zmiany formuły tego spotkania na bardziej wspólnotowe.

Petro Poroszenko (Fot. M. Kosiński / MSZ)
Petro Poroszenko (Fot. M. Kosiński / MSZ)

Porażka polskiej dyplomacji?

Obecnie przez polskie media przetacza się dyskusja dlaczego zabrakło Polski na ostatnim spotkaniu szefów dyplomacji Francji, Niemiec, Rosji i Ukrainy w Berlinie dotyczącym zakończenia wschodnioukraińskiego konfliktu. Problem tak naprawdę nie leży jednak w niezaproszeniu polskiego ministra spraw zagranicznych na te rozmowy, lecz w tym, że to Unia Europejska nie uczestniczy już w jakiejkolwiek tego typu inicjatywie.

Spotkanie berlińskie, które miało miejsce 17 sierpnia, było już drugim w tym formacie i – podobnie jak to sprzed miesiąca – nie przyniosło oczekiwanych rezultatów zmierzających do upragnionej przez wielu „deeskalacji”. Warto się jednak przyjrzeć wspomnianemu formatowi, który wydaje się stanowić clou niepowodzenia tego przedsięwzięcia.

Po zainicjowaniu przez Polskę w imieniu Unii Europejskiej mediacji Trójkąta Weimarskiego w czasie próby pacyfikacji kijowskiego Majdanu wielu mogło oczekiwać, że Warszawa będzie jednym z głównym rozgrywających w ukraińskim kryzysie. Dlatego rozpoczęcie przez Niemcy i Francję bez naszego udziału rozmów z Rosją i Ukrainą stanowi dla wielu swego rodzaju degradacje pozycji Polski. Trudno jednak wyzbyć się wrażenia, że rozmowy w powyższym składzie mają niewielkie szanse na sukces i służą głównie interesom Moskwy. Oczekiwane „trwałe zawieszenie broni” daje jedynie czas siłom prorosyjskim na umocnienie się i zatrzymanie ukraińskiej ofensywy, a także szanse na zachowanie swojego stanu posiadania. Ponadto, zarówno Niemcy, jak i Francja należą do tych państw Unii, które prezentują bardziej „miękką” linię w stosunku do poczynań Rosji, co jest wynikiem intratnych interesów prowadzonych z Moskwą, które przez ten kryzys zostały poważnie zakłócone, a zakończenie walk na wschodzie daje szansę na rychły powrót do dawnych porządków.

Polska przedstawia natomiast zdecydowanie ostrzejsze stanowisko i aktywnie popiera stronę ukraińską. Tym samym brak naszego przedstawiciela w tych rozmowach jest jak najbardziej na rękę Kremlowi: dwóch mediatorów jest bardziej skłonnych do ustępstw wobec Rosji kosztem Ukrainy. W ten sposób Kijów może być poddawany jeszcze silniejszej presji, a w swoim stanowisku jest zupełnie osamotniony.

Europoseł Jacek Saryusz-Wolski zarzucił stronie ukraińskiej, że nie powinna siadać do tych rozmów bez Polski, jej głównego adwokata w Europie. Warto jednak przypomnieć w jakich okoliczność doszło do powstania tej inicjatywy: 6 czerwca podczas obchodów lądowania aliantów w Normandii (stąd też mówi się o formacie normandzkim). Odrzucenie wówczas przez prezydenta Poroszenkę tej propozycji mogłoby przynieść niekorzystne skutki wizerunkowe dla Kijowa. Pomimo braku przedstawiciela Rzeczypospolitej w Berlinie, minister spraw zagranicznych Ukrainy Pawło Klimkin, który według różnych źródeł był trudnym partnerem w tych rozmowach, zarówno przed jak i po spotkaniu w Berlinie rozmawiał z Radosławem Sikorskim. Ta ścisła współpraca także dobrze świadczy o wspólnych relacjach między obydwoma państwami.

Niewątpliwie to Ukraina jest najsłabszą stroną w tym zestawieniu. Natomiast Berlin i Paryż nie będą kruszyć kopi o miejsce dla Polski łudząc się być może, że dzięki temu negocjacje pójdą szybciej i uda się skłonić nie Moskwę, a właśnie Kijów do ustępstw.

Środki nacisku pośredniego

Kluczem do powodzenia tego planu jest zatem przede wszystkim postawa Ukrainy: czy podda się wywieranej na nią presji. Na korzyść Kijowa przemawiają jednak sukcesy na froncie oraz wymiana sankcji między Rosją, a UE. Poza tym Niemcy i Francja nie mają formalnego mandatu Brukseli do prowadzenia tego typu rozmów, jak to było w przypadku Trójkąta Weimarskiego przy rozmowach z Janukowyczem. Z jednej strony osłabia to ich pozycje i daje Ukrainie większe pole manewru, z drugiej strony może być zapowiedzią czegoś o wiele bardziej niebezpiecznego: wyeliminowanie instytucji unijnych z procesu pokojowego dobrze wpisuje się w rosyjską taktykę „rozmawiamy z tym z kim chcemy i z kim nam się podoba”. Tym samym rozbija się wspólne stanowisko UE (o ile ono jest) i osłabia się całą organizację, z którą, jako gospodarczą potęgą, Kreml musiałby się liczyć. Oddolne inicjatywy państw członkowskich bez porozumienia z instytucjami Unii mogą powodować zagrożenie powrotu do koncertu mocarstw, co dla Polski, nie mającej takiego statusu jak Francja czy Niemcy, jest szalenie niebezpieczne. Z kolei działania Warszawy z mandatem UE i w ramach jej mechanizmów bardzo wydatnie umacniają naszą pozycję. Polska jednak przegapiła swoja szansę.

Warszawa nie ma co prawda tak dobrych stosunków z Rosją, aby samodzielnie wymusić na niej dołączenie swoich przedstawicieli do stołu negocjacyjnego, może wykorzystać fakt dobrych relacji z Berlinem. Polska powinna była zatem zaproponować swojemu niemieckiemu partnerowi swój wariant rozpoczęcia rozmów pokojowych, który mógłby polegać np. na ponownym uzyskaniu dla Trójkąta Weimarskiego mandatu UE do prowadzenia rozmów z Kijowem i Moskwą, bądź zaaranżowania formatu negocjacji z przedstawicielem Unii. Nawet jeżeli Moskwa by tę propozycję odrzuciła, to taki gest postawiłby ją w dość kłopotliwej sytuacji.

Polska dyplomacja po zainicjonowani rozmów w formacie normandzkim prawdopodobnie szukała sposobności wejścia do tej grupy. Może o tym świadczyć chociażby wspólne oświadczenie ministrów spraw zagranicznych Francji, Niemiec i Polski z 19 lipca w sprawie katastrofy samolotu MH17. W dokumencie tym znalazły się słowa wzywające obydwie strony konfliktu do „natychmiastowego, pełnego i trwałego zawieszenia broni”, co doskonale wpisuje się w cele rozmów prowadzonych ostatnio w Berlinie.

Wobec braku możliwości dołączenia do negocjacji, dziś bardziej możliwe jest to, że Polska w pewien sposób sabotuje je, co wcale nie jest najgorszą taktyką. Mimo że Polska oficjalnie popiera wszelkie inicjatyw zmierzające do zakończenia konfliktu, to trudno nie poznać satysfakcji w słowach rzecznika MSZ Marcina Wojciechowskiego o tym, że „rozmowy w Berlinie i tak nie przyniosły rezultatu”. Ponadto niedawno szef polskiej dyplomacji wezwał do powrotu do rozmów w formacie genewskim, czyli Rosja, Ukraina, USA i Unia Europejska. Dla nas to zestawienie jest o wiele bardziej korzystne i ma też większe szanse powodzenia.

Na koniec trzeba również wspomnieć o innym wielkim nieobecnym negocjacji w Berlinie. O ile bowiem pozycja USA z powodu jej braku w tych rozmowach raczej nie ucierpiała, to drugi gwarant integralności Ukrainy na podstawie porozumienia budapesztańskiego z 1994 r., czyli Wielka Brytania powinna być bardziej niż Stany zainteresowana uczestnictwem w tego typu przedsięwzięciach. Londyn także wydaje się przegapiać swoje szanse, a ostatnio zdarza mu się to coraz częściej.

Jak na razie inicjatywa Niemiec i Francji jest klapą i mało kto wróży jej powodzenie. Zapewne nie jest to też ostatnia próba rozmów pokojowych. Ważne jednak żeby Polska teraz nie przespała kolejnej okazji i postarała się aby kolejne tego typu przedsięwzięcia były podejmowane w bardziej korzystnym dla nas zestawieniu.