Pakistański horror (przed)wyborczy

Dzisiejsze wybory w Pakistanie mają być przełomowym momentem w historii kraju. Jak na razie “święto demokracji” zakłóciła przedwyborcza przemoc i chaos.

To ma być przełomowy moment w historii Pakistanu. Wkrótce – po raz pierwszy od powstania “Państwa Czystych” – jeden cywilny rząd odda władzę w ręce innego, również niewojskowego, tym samym dopełniając cyklu, który w demokracjach jest fundamentem sprawnie funkcjonującego państwa. Niestety, będzie to moment równie gorzki, co słodki, bowiem ceną tych wyborów jest przelana krew ofiar przedwyborczej przemocy.

Przedwyborczy koszmar

Podczas trwającej od kilku tygodni kampanii wyborczej życie straciło co najmniej 120 osób: kandydatów na parlamentarzystów, ich zwolenników, współpracowników i rodzin. Ginęli na wiecach wyborczych, w swoich biurach, na bazarach i ulicach, od kul poruszających się na motocyklach zamachowców i w atakach bombowych.

Ten przedwyborczy horror zafundowali swoim współobywatelom pakistańscy talibowie (Tehrik-i-Taliban), którzy wszystkim fundamentalistycznym bojówkarzom dali zielone światło do ataków na zwolenników i członków trzech partii tworzących rządzącą krajem koalicję: centrolewicowej Pakistańskiej Partii Ludowej (PPP), liberalnego Zjednoczonego Ruchu Narodowego (Muttahida Quami Mahaz, MQM) i lewicowej, pasztuńskiej Narodowej Partii Awami (ANP). Wrogość talibów wobec tych ugrupowań jest spowodowana w równym stopniu diametralnie odmiennymi wizjami państwa i społeczeństwa, co chęcią odwetu za – rozpoczętą przez tworzony przez nie rząd – szeroko zakrojoną operację wojskową, która w dużym stopniu ograniczyła wpływy fundamentalistów na północy kraju. Gdyby nie ona, być może Pakistan rozpadłby się rozdarty w wyniku działania sił odśrodkowych.

Ale różnice ideologiczne i zemsta za interwencję na północnych terytoriach to niejedyny powód tej zawziętości talibów, szczególnie wobec PPP i ANP.

Historia relacji fundamentalistów z partią klanu Bhuttów to przykład, jak niebezpieczna i nieprzewidywalna potrafi być polityka. To przecież rząd Benazir Bhutto w pierwszej połowie lat 90. jako pierwszy zaczął wspomagać uczniów szkół koranicznych rozrzuconych wzdłuż niespokojnej granicy afgańsko-pakistańskiej; było to jeszcze w czasach, gdy faworytem wszechmocnych pakistańskich służb specjalnych ISI był Gulbuddin Hekmatjar i związana z nim sieć radykałów. Lata później, gdy w 2007 r. Bhutto powróciła do Pakistanu z wygnania, przywitały ją nie tylko tłumy sympatyków, ale i gniewny pomruk rosnących w siłę fundamentalistów – efekt uboczny związków PPP z talibami.

Polityczna wojna

Choć kampania wyborcza zebrała swoje krwawe żniwo, muzułmańskim radykałom nie udało się dokonać żadnego ataku na miarę tego, który na miesiąc przed poprzednimi wyborami pozbawił życia Benazir Bhutto. Była premier Pakistanu została wówczas zamordowana przez zamachowca najprawdopodobniej związanego z jednym z ugrupowań fundamentalistycznych.

Tamto, niewyjaśnione do dziś, zabójstwo nadal kładzie się cieniem na pakistańskiej demokracji. W jednym z ostatnich ataków w Islamabadzie zginął Chaudry Zulfikar Ali, prokurator prowadzący śledztwo w sprawie zamachu na Bhutto. Jechał do Rawalpindi na przesłuchanie właśnie w tej sprawie, gdy nieznany sprawca oddał w kierunku jego samochodu serię strzałów, po czym odjechał na motocyklu. Prokurator zginął na miejscu, postrzelony trzynastokrotnie. Jego zabójstwo musiało być motywowane polityczne, tym bardziej, że poza sprawą Bhutto, przewodził również zespołowi prowadzącemu śledztwo w sprawie ataków w Mumbaju w 2008 r., o którego organizację podejrzewa się pakistańskich islamistów z ugrupowania Laszkar-i-Taiba.

Nie mniej zuchwały był atak na syna byłego premiera Jusufa Rezy Gilaniego, Alego Hajdera (kandydat niezależny, ale związany z PPP), który został uprowadzony z własnego wiecu wyborczego w Multanie na samym finiszu kampanii. Jego los pozostaje nieznany, nie wiadomo kto i w jakim celu go porwał, ale tutaj również motywem musiała być rywalizacja polityczna.

Show must go on

Fala przemocy nie wstrzymała jednak maszyny wyborczej – i to pomimo zapowiedzi talibów, że kulminacja ataków nastąpi w dniu wyborów. Pakistańskie media i instytuty badawcze przewidują, że groźby radykałów nie wpłyną negatywnie na frekwencję, która ma przewyższyć tą sprzed 5 lat (44 proc.). Trudno jednak uwierzyć w te przewidywania, jeśli wówczas Pakistańczycy zmobilizowani byli tragiczną śmiercią Benazir Bhutto i postępującym upadkiem reżimu Muszaraffa.

Według większości badań, w skali kraju największym zaufaniem cieszy się prawicowa Liga Muzułmańska byłego premiera Nawaza Szarifa (PML-N, ok. 26 proc. poparcia), a za nią plasuje się Ruch na rzecz Sprawiedliwości (Tehrik-i-Insaf, PTI) byłej gwiazdy krykietu Imrana Chana (ok. 25 proc.) i Pakistańska Partia Ludowa (18 proc.). Sondaże bywają jednak mało precyzyjnie, a arytmetykę wyborczą dodatkowo komplikuje większościowa ordynacja wyborcza do parlamentu oraz duże zróżnicowanie w liczbie mandatów przypadających na różne, kulturowo i etnicznie odmienne, prowincje.

W najważniejszej z nich, Pendżabie, do zdobycia są 183 mandaty. Choć jest to region tradycyjnie będący bazą Ligi Muzułmańskiej Nawaza Szarifa, w tym roku dużą popularnością cieszy się tam również PTI. Najprawdopodobniej, to starcie tych dwóch partii w Pendżabie będzie kluczowe dla wyniku wyborów: o ile zdecydowane zwycięstwo PML-N sprawiłoby, że – wbrew ogólnokrajowym sondażom – PTI mogłoby w nowym parlamencie mieć mniej mandatów niż Pakistańska Partia Ludowa, to z drugiej strony ponadprzeciętny wynik partii Imrana Chana bardzo osłabiłby rządowe ambicje Nawaza Szarifa. W obu przypadkach wygranym będzie PPP, której żelazny elektorat w Sindzie (75 mandatów do zdobycia) daje pewne trzecie, a niewykluczone, że drugie miejsce. Jak widać, niesłabnącej popularności partii klanu Bhuttów nie jest w stanie zmienić ani brak zaufania do jej liderów, z mężem Benazir Asifem Alim Zardarim na czele, ani oskarżenia o nepotyzm i korupcję.

Trudna przyszłość

Przed Pakistanem rysuje się w najbliższych latach wiele wyzwań, więc bez względu na to, kto wygra wybory i sformuje rząd, czeka go bardzo trudne zadanie. Kraj od lat stoi na krawędzi rozpadu, nieustannie targany jest konfliktami etnicznymi i wyznaniowymi, które – wbrew pozorom – nie dotyczą jedynie zamieszkanego przez Pasztunów afgańsko-pakistańskiego pogranicza i Beludżystanu (gdzie tylko w ciągu dwóch miesięcy br. zostało zamordowanych ponad 180 szyitów, podczas gdy w całym ub. r. zginęło ich ok. 130), ale rozlały się także na inne prowincje.

W zeszłym roku w Pakistanie doszło do ponad 1500 ataków terrorystycznych, w większości przygotowanych przez radykalnych islamistów; w samym Karaczi w ponad 2800 osób zostało zamordowanych z powodów politycznych, etnicznych lub religijnych (wzrost o ponad 1000 w stosunku do 2011 r.). Przemoc przed tegorocznymi wyborami jest więc tylko kontynuacją tego przybierającego na sile trendu, który każe wielu Pakistańczykom rozwiązywać wszystkie spory ideologiczne za pomocą karabinu, bomby czy fiolki z kwasem. Dopóki to krew będzie użyźniać glebę na której rozwija się pakistańskie społeczeństwo, dopóki arbitralne decyzje lokalnych bonzów będą mogły odbierać kobietom prawo do głosowania, jak dzieje się to obecnie, dopóki wojsko będzie musiało ochraniać punkty wyborcze przed zamachowcami-samobójcami, to sam fakt przekazania władzy z rąk jednego cywilnego rządu w ręce drugiego będzie niczym więcej, jak tylko symbolem. Bardzo kosztownym.