Polska polityka zagraniczna: między wasalizacją a mocarstwowością

Jakiś czas temu minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski przyznał rację głównemu liderowi opozycji Jarosławowi Kaczyńskiemu, że Polska powinna mieć taką pozycję w świecie jak Turcja – silnego i liczącego się państwa. Problem leży jednak w metodzie osiągnięcia tego celu.

Donald Tusk i Angela Merkel (Fot. Maciej Śmiarowski/KPRM/Flickr)
Donald Tusk i Angela Merkel (Fot. Maciej Śmiarowski/KPRM/Flickr)

Do 2004 r. kurs polskiej polityki zagranicznej był jasny – wejście do NATO i Unii Europejskiej, tzw. słynny powrót do Zachodu. Po osiągnięciu tego celu nastąpił podział w myśleniu o nowych kierunkach prowadzenia naszej dyplomacji. Wbrew pozorom jednak cel nadal jest jeden – osiągnięcie ważnej, silnej pozycji w Europie i w świecie. Kłopot Polski polega jednak na tym, że jest za mała, żeby stać się Niemcami, a zbyt duża żeby być Czechami.

Dwie wizje – jeden cel

Za czasów rządów Prawa i Sprawiedliwości, a ściślej jak określił to Jarosław Kaczyński, kiedy „MSZ zostało odzyskane”, czyli po dymisji ze stanowiska szefa dyplomacji śp. Stefana Mellera i powołania na tę funkcję Anny Fotygi, Polska zaczęła prowadzić określony model polityki zagranicznej. Polegał on na skupieniu wokół siebie państw Europy Środkowej i Wschodniej, w tym także niekoniecznie tych należących do Unii Europejskiej. Przyjęto postawę bardziej eurosceptyczną, a na pewno stojącą w otwartej kontrze wobec dwóch głównych państw UE – Francji i Niemiec. Jednocześnie doszło do gwałtownego pogorszenia i tak już nie najlepszych stosunków z Rosją, choć odbyło się to także ze znacznej winy Moskwy. Abstrahując od jakości prowadzenia tej polityki to nawiązywała ona do znanych i szanownych idei Międzymorza, gdzie Polska występuje jako lider bloku państw między Rosją a Niemcami.

Zwrot nastąpił wraz ze zmianą rządu w 2007 r. Przede wszystkim, MSZ obrał kurs prounijny, przez przeciwników określanych jako „bycie w głównym nurcie”. Czyniąc wiele wzajemnych gestów, poprawiono relację między Warszawą a Moskwą, nie zrezygnowano z bliskich relacji z państwami Europy Środkowowschodniej, ale postawiono bardziej na praktyczne zastosowanie tego sojuszu. Co charakterystyczne, zostały zacieśnione stosunki z Niemcami. Berlin już wcześniej wysyłał pozytywne sygnały do Warszawy. W 2005 r. to dzięki postawie kanclerz Merkel Polska dostała w budżecie unijnym dodatkowe pieniądze na rozwój obszarów wschodnich. Po rozpoczęciu pierwszej kadencji rządu Donalda Tuska działania zintensyfikowano. Zaczęły się odbywać konsultacje, spotkania w ramach Trójkąta Weimarskiego, wspólne inicjatywy ministrów spraw zagranicznych. Polska szczególnie rozpoczęła starania o wciągnięcie Niemiec do przedsięwzięć w polityce wschodniej zarówno względem krajów postradzieckich (misje na Białorusi i Ukrainie, poparcie dla Partnerstwa Wschodniego) jak i samej Rosji (utworzenie tzw. Trójkąta Królewieckiego).

Wbrew pozorom te dwa różne kierunki prowadzenia dyplomacji wiele łączy. Wychodzą z tych samych idei z Maison Laffitte wspierania krajów zza naszej wschodniej granicy czy z pochodzących jeszcze z przed wojny pomysłów nawołujących do budowania sojuszy w Europie Środkowej. Cel ostateczny też jest taki sam – silna pozycja Polski w Europie. Problem pojawia się przede wszystkim na jednej linii – w stosunkach z Berlinem i z Moskwą.

Między Rosją a Niemcami

Nie tak dawno dużą dyskusję wywołała wydana ostatnio książka Piotra Zychowicza pt. „Pakt Ribbentrop – Beck”. Autor stawia odważną tezę, że Polska mogła wygrać II wojnę światową dzięki zawarciu sojuszu z III Rzeszą i wspólnemu pokonaniu ZSRR, a następnie sprzymierzeniu się z aliantami zachodnimi w walce z Hitlerem. Nie skupiając się na głównej tezie, książka przypomina czytelnikowi o dwóch rzeczach: po pierwsze, że Polska ma ciągle ten sam geopolityczny adres między Rosją a Niemcami, a po drugie, że aby prowadzić skuteczną politykę zagraniczną ważna jest przede wszystkim zimna kalkulacja i realpolitik.

Dlaczego pozycja Polski była gorsza w 2006 r. od tej z 2008 r.? Przede wszystkim dlatego, że Berlin i Moskwa dogadywały się ponad głowami Polaków. Dziś nadal współpraca niemiecko – rosyjska ma się dobrze, ale za to nasza dyplomacja stara się, żeby nic w tym regionie nie działo się bez jej udziału, w myśl starego amerykańskiego przysłowia: „jeżeli nie ma Cię przy stolę, to znaczy że znajdziesz się w karcie dań”.

Nie oszukujmy się. Nie zatrzymamy zbliżenia Berlina i Moskwy, jeżeli im się ono rzeczywiście opłaca. Możemy jednak się starać skierować ją na tory zmierzające do westernizacji Rosji i na ile się da pogodzić z podobnym programem skierowanym wobec byłych republik radzieckich.

Polskę nie stać na złe stosunki z Niemcami i Rosją jednocześnie. Jak mówi pewne stare porzekadło, w Europie Środkowej możliwe są trzy scenariusze: Polska z Niemcami przeciw Rosji, Rosja z Polską przeciw Niemcom i Niemcy z Rosją przeciw Polsce. Nawet zbudowanie silnego bloku Międzymorza, może się okazać niewystarczające w zmaganiach z tymi dwoma państwami na raz. Szukanie trzeciej siły? Od razu wysuwa się tutaj możliwość współpracy z USA. Owszem, w ostatnim czasie Stan Zjednoczone nieco wzmocniły swoją aktywność w Polsce: amerykańskie bazy wojskowe, plany eksploatacji gazu łupkowego. Jednak USA w tym rejonie świata nie ma już żywotnych interesów. Zainteresowanie Waszyngtonu zmierza w innym kierunku, dając Europie sygnały do budowy własnego potencjału.

Berlin – Warszawa wspólna sprawa?

W niekrótkim czasie po inwazji rosyjskiej na Gruzję z 2008 r. Siergiej Ławrow, szef rosyjskiej dyplomacji stwierdził, że dla Rosji Polska jest częścią Zachodu i jej polityka wobec Warszawy jest zupełnie inna niż wobec pozostałych krajów dawnej rosyjskiej strefy wpływów. Niewątpliwie jest to związane z wtopieniem się Polski w struktury europejskie i atlantyckie, co wyraźnie umocniło naszą pozycję międzynarodową. Wypadnięcie, choćby częściowe, z tych struktur musi oznaczać, biorąc pod uwagę obecny polski potencjał, przynajmniej czasową degradację. Polska jest tak silna na Wschodzie, na ile jest silna na Zachodzie.

Zagrożenie ze sobą niesie coraz intensywniejsza integracja strefy euro. Polska, żeby uniknąć marginalizacji, dopóki nie wejdzie do tej grupy, musi zapewnić sobie przynajmniej pośredni wpływ na to, co tam się będzie działo. Wymaga to zacieśnienia współpracy chociażby z jednym z głównych krajów euro. W grę wchodzą jedynie Francja i Niemcy. Polityka Francji w tej materii jest sprzeczna z polskim interesem. Paryż dąży do zamknięcia strefy i nie wpuszczania do niej nowych państw, i dopiero na tej bazie tworzenie ściślejszego sojusz. Jest to dla Francji jak najbardziej wygodne. Stanowiłoby to powrót do starej unii kilku, kilkunastu państw, gdzie główne rolę grają tylko Paryż i Berlin. Niemcy jednak bardziej są skłonni prezentować wprost przeciwny kierunek, tym bardziej że rozszerzenie tej grupy pozwoli neutralizować niepodobające się czasem Berlinowi pomysły Paryża. Wybór dla Polski wydaje się więc prosty.

Pytanie tylko po co wielkim Niemcom średnia Polska? Częściowo zostało to już wskazane powyżej. Rządzący w Paryżu socjaliści mogą stwarzać problemy przy forsowaniu pomysłów na forum Wspólnoty. Mający podobne zapatrywania gospodarcze rząd w Warszawie jest cennym dla Berlina atutem. Tym cenniejszym, że Polska ma wspólnotę interesów z wieloma państwami Europy Środkowej i potrafi z nimi tworzyć skuteczne koalicje. Jest to doskonały instrument nacisku w wypadku sporów z Francją i to w wielu sprawach. Ponadto, gospodarki obydwu państw są ściśle ze sobą związane, co wymusza także na Berlinie określone zachowanie względem Warszawy. Polska także relatywnie dobrze radzi sobie z kryzysem i umocniło to jej pozycje w UE tym bardziej, że pozostali nasi konkurenci do odgrywania poczesnej roli we Wspólnocie nie mieli tyle szczęścia. W dodatku, Niemcy patrzą też na współpracę z Polską w sposób perspektywiczny. Warszawa ma potencjał do bycia tzw. mocarstwem średniej wielkości, jednak ten sam potencjał wyklucza jej możliwość do odgrywania takiej samej roli jak Berlin. Dziś jest to wygodna dla Niemiec rola Polski jako junior partnera, a w przyszłości ich silnego bufora.

Z polskiej perspektywy wygląda to już inaczej. W naszym interesie jest nie być królem średniaków, lecz jednym, choćby ostatnim z wielkich. Silna pozycja Polski w Europie to jej silna pozycja w świecie. Teraz może to zapewnić zacieśnienie współpracy z Niemcami. Obecnie, dopiero po 24 latach od transformacji niewiele jeszcze nas upoważnia do tego, aby grać w międzynarodowej I lidze. Niemcy z kolei, przynajmniej w niektórych momentach potrzebują Polski, co pozwoli nam uzyskać całkiem poczesną pozycję być może nawet jako trzeciego ogniwa niemiecko – francuskiego motoru europejskiego. Warszawa jednak powinna także w inny sposób wykorzystać tę współpracę. Demokratyzacja krajów za wschodnią granicą jest naszym priorytetem, lecz nie mamy takich środków i takiego wpływu na UE, aby móc skutecznie na ten obszar oddziaływać. Możliwe jak największe zaangażowanie w ten proces Berlina może nam pomóc odnieść sukces. Warto mieć na uwadze słowa głównego bohatera „Potopu” – Andrzeja Kmicica, który w rozmowie z księciem Bogusławem Radziwiłłem fałszywie go zapewniał o swojej lojalności mówiąc: „…moja fortuna przy fortunie waszych książęcych mościów wyrośnie. ”

Gra na wielu fortepianach

Średnia Polska przy silnych (i coraz silniejszych) Niemczech, używając nieco archaicznie brzmiącego słowa, stałaby się do pewnego stopnia ich wasalem. Można, jednak tego uniknąć. Ważne dla nas jest umacnianie struktur unijnych, co więcej wtopienie nawet interesu polskiego w interes europejski. Szczególnie to działanie dotyczy naszej polityki wschodniej, która powtarzając za dr Maciejem Łętowskim winna być „europejska w formie, a jagiellońska w treści.” Umacnianie struktur europejskich ma też na celu ograniczenie możliwości przekształcenia się dominacji Niemiec w UE w jej hegemonię. Oparcie działania Unii na określonych obiektywnych kryteriach z zapewnieniem funkcjonowania silnych wspólnotowych instytucji pozwoli w jej ramach na zachowywanie względnej niezależności.

Jednym z naszych najsilniejszych atutów jest dobra współpraca z krajami regionu, którą Polska powinna mocno pielęgnować. Z tego względu niebezpieczna może być rola rzecznika Niemiec w tej części Europy. Bardziej winniśmy się starać występować jako łącznik i rozjemca. Należy się także wystrzegać narzucania czegokolwiek mniejszym krają. Pamiętajmy, że główne opory przed powstaniem Grupy Wyszehradzkiej były związane z możliwością pojawienia się polskiej dominacji.

Naszą pozycję może wzmocnić również zdolność do zawierania sojuszy z różnymi państwami i na różnych polach jak np. ze Szwecją w sprawie Partnerstwa Wschodniego. Grajmy na Niemcy, ale nie we wszystkim im się poddawajmy, bowiem nie zawsze ich interes jest bliski naszemu. Owszem, będzie to czasem budzić irytacje w Berlinie (jak np. to, że nie wszystkie plany wspólnej współpracy w trójkącie Berlin – Warszawa – Moskwa nam się podobają), ale jako ich bliski partner (przy założeniu naszej stabilnej sytuacji gospodarczej) nadal będziemy im potrzebni.

Jedynie taka postawa wobec Niemiec jako bliskiego sojusznika, ale jednak działającego w różnych koalicjach i to nie zawsze z Berlinem, pozwoli nam doczekać na ważnej pozycji w Europie momentu aż uzyskamy własne, silne atuty. Chodzi tutaj m.in. o podwojenie polskiego PKB i dokończenie modernizacji armii.

W wspominanej wcześniej książce Piotra Zychowicza, pomimo że traktuje ona o czasach niedługo przed II wojną światową, można zauważyć podobieństwo do powyższych rozważań. W 1939 r. średnia Polska powinna była się związać się z potężnymi Niemcami by zyskać czas i możliwości na rozwinięcie swojego potencjału. Książka, jak podaje sam autor, spotkała się z „dużym zainteresowaniem i pozytywnym przyjęciem w najwyższych kręgach naszej dyplomacji”. Miejmy nadzieje, że ta reakcja świadczy o tym, że nasi dyplomaci potrafią się uczyć na błędach swoich poprzedników.