Mitt Romney w Polsce. Nie przecenić znaczenia wizyty dla kampanii

Wizyta Mitta Romney’a w Polsce to dobry czas, aby powrócić do kwestii trudnych – ostatnimi czasy – relacji polsko-amerykańskich, gdzie z wierzchu wszystko jest cudownie, a gdy zagłębimy się, widzimy mnóstwo nawarstwiających się problemów. Nie warto od nich uciekać, a i wypadałoby wspomnieć o nich – uczącemu się przecież polityki międzynarodowej – byłemu gubernatorowi Massachusetts.

Fot.  Gage Skidmore/Flickr/CC
Fot. Gage Skidmore/Flickr/CC

Jednocześnie jednak należy pamiętać o jednej, ważnej sprawie. Wątek polski w kampanii amerykańskiej plasuje się między drugą, a trzecią ligą pod względem istotności. Jesteśmy małym partnerem, Polonia nie jest na tyle zorganizowana, aby przesądzić o losach kampanii. Spójrzmy na Romney’a w stosunki do Żydów. Krytyka bliskowschodniej polityki Obamy i poparcie połączone ze zrozumieniem dla ewentualnego ataku na irański program atomowy. W zasadzie jednak sprawy podatkowe, polityka finansowa państwa, wzrost gospodarcze, bezrobocie, wojna w Afganistanie, sytuacja w Iraku, ubezpieczenia zdrowotne – to są tematy interesujące przeciętnego Amerykanina. To one zdecydują o wyborze kolejnego prezydenta, a nie ocena, czy Mitt Romney dobrze wypadnie w czasie swojego wystąpienia w Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego. Kandydat powinien unikać gaf, co do tej pory udało się w Polsce i Izraelu, a już w Wielkiej Brytanii nie. Przypomnę, że Romney nie zapamiętał nazwiska lidera opozycji, Eda Milibanda i nazwał go “Mr Leader”, a także wyraził uprzejmą opinię, że Londyn nie jest przygotowany do organizacji Igrzysk Olimpijskich.

Nie piszę o tym małym znaczeniu stosunków amerykańsko-polskich w kampanii bez powodu. Po prostu polscy dziennikarze, publicyści i politycy powoli zaczynają tworzyć rzeczywistość, w której w Polsce przesądzają się losy prezydentury Mitta Romney’a, a to zwyczajnie nieprawda. Mitt może w Gdańsku czy Warszawie co najwyżej się utopić, jeżeli przytrafi mu się spektakularna wpadka, ale na pewno to nie spotkanie z Wałęsą, Tuskiem czy Sikorskim zdecyduje o jego losach. To element kreowania jego wizerunku. Cztery lata temu Obama nie wiedział, jak nazywa się prezydent Rosji i nikt nie robił z tego problemu. Wizyta w Polsce to jeden, dwa dni, w trwającej wiele miesięcy kampanii wyborczej. Po lekturze ponad 450 stron “Kluczowych decyzji” Georga W. Busha pamiętam, że były prezydent Stanów Zjednoczonych o Polsce wspominał raz, góra dwa razy, umieszczając Aleksandra Kwaśniewskiego wśród kilku polityków popierających interwencję w Iraku. Nie twórzmy więc rzeczywistości, a opisujmy istniejącą.

Z drugiej strony to jednak dla nas świetna okazja do zaprezentowania, w czasie tych dwóch dni, w mediach amerykańskich naszego stanowiska, problemów występujących w naszych relacjach, oczekiwań i historii. Pracujmy nad rozwojem Mitta Romney’a, bo może nam się to zwrócić w przyszłości. Polacy od 1989 zawsze lojalnie współpracowali ze Stanami Zjednoczonymi, a często nie byli traktowani fair. Niejednokrotnie ryzykowaliśmy w interesie Stanów Zjednoczonych – wysyłając żołnierzy i siły specjalne do Iraku oraz Afganistanu, zgadzając się na więzienie podejrzanych o terroryzm w tajnych więzieniach czy też pogarszając stosunki z Rosją dla realizacji amerykańskiego projektu tarczy antyrakietowej. W zamian mamy słowa, wojsko wymaga modernizacji, a o naszą niezależność (chociaż obecnie w zasadzie zależność) energetyczną martwimy się w 100% sami. Jeżeli Romney serio uważa, że Rosja jest dla Stanów Zjednoczonych wrogiem geopolitycznym numer 1 (cóż, ja jednak nie rozpatrywałbym tego w kategoriach zimnowojennych, bo ciekawe, co by było z Amerykanami w Afganistanie, gdyby Rosja była nieprzychylna…), to wsparcie ambicji Polski w Europie Środkowo-Wschodniej jest naturalną odtrutką.

Proszę bardzo Mitt, dajemy Ci szansę złożenia obietnic. Porozmawiajmy o Polsce i Europie Środkowo-Wschodniej, poznajmy się.

Tak proponuję postrzegać wizytę.

Patryk Gorgol

4 komentarzy do “Mitt Romney w Polsce. Nie przecenić znaczenia wizyty dla kampanii

  1. Ojej, wiadomo, że aż tak wiele by to nie zmieniło. Jednak odczuwalna jest (realna) różnica między Bushem a Obamą – pomijając brak zainteresowania tego drugiego utrzymywaniem dobrych relacji dyplomatycznych, to nawet widać to po tym, że wojska amreykańskie opuszczają Europę Środkową i swoją uwagę kierują na Azję.
    Chodzi tu chyba o aspekty psychologiczne, poczucie bezpieczeństwa (a nie osamotnienia) i projekcję siły państwa, która jednak w czasie prezydentury Busha zdawała się być, według mojej oceny – większa.

  2. Iwona Szatkowska: Myślę, że to wyłącznie kwestia psychologii. Amerykanie jak nie chcieli umierać za Gdańsk, tak nadal nie chcą i chcieć nie będą. Ani Bush jr, ani ewentualnie Romney nie sprawią, że będziemy ważniejsi w planach USA. Jesteśmy już stabilnym państwem w stabilnym otoczeniu międzynarodowym, żadnych interesów – poza utrzymaniem obecnego stanu rzeczy (co m.in. wiąże się ze współpracą z Rosją) – USA w Europie Wschodniej nie ma. – Artur

  3. Nie mogę zgodzić się, że administracja jr Busha nie zwracała uwagi na Europę Środkową – widać to choćby po planach rozmieszczenia tarczy, jakkolwiek której plany budowy uszczuplały się wraz z pewną wygraną Obamy i rozmowami z naszym rządem, który był jej niechętny (dopiero po ataku na Gruzję zmieniono zdanie). Choć rzeczywiście, pewnie o powrót do stanu rzeczy sprzed prezydentury Obamy pewnie byłoby trudno, to jednak chciałabym, żeby zawiązała się w jakiejś formie współpraca transatlantycka (oczywiście na zasadzie symbiozy). Nie uważam też, żeby Polska znajdowała się w stabilnym położeniu – co roku odbywają się wspólne ćwiczenia Rosji i Białorusi, na których – uwaga – ćwiczy się „odparcie ataku na Gazociąg Północny, desant na plażę imitującą polskie wybrzeże, stłumienie powstania wywołanego przez polską mniejszość na Białorusi i testy samolotów rosyjskich sił jądrowych”. Btw. To Francuzi nie chcieli umierać za Gdańsk 🙂

Komentowanie wyłączone.