Czy media mogą wpłynąć na kształt wojny domowej w Syrii?

Choć syryjska wojna domowa pochłonęła już tysiące ofiar, rzadko mówi się o interwencji zewnętrznej w celu zakończenia walk. Zdaniem niektórych tylko wielkie wydarzenie medialne, tzw. CNN Event, może pchnąć społeczność międzynarodową do działania. Czy media mogą zakończyć ten rozlew krwi?

CNN (Zdjęcie: y Ayushπ/Flikcr)
CNN (Zdjęcie: y Ayushπ/Flikcr)

Wojna domowa w Syrii trwa już ponad rok. Konflikt pochłonął, według ostrożnych szacunków, ponad 9 tysięcy ofiar. Choć od kilkunastu dni w Syrii obowiązuje zawieszenie broni, jest ono bardzo chwiejne. Nie ma dnia, by do mediów nie docierały informacje o przypadkach jego łamania, a na ulicach syryjskich miast codziennie dochodzi do bombardowań i wymiany ognia.

Interwencja w Syrii? Nie ma szans bez…

Kwestia braku interwencji w Syrii, przykładowo na wzór libijski, dyskutowana jest na wszelkich możliwych forach. Oczywiście Syria to nie Libia. Interwencja w obronie cywilów byłaby z wielu przyczyn operacją znacznie trudniejszą, niosłaby również za sobą znacznie poważniejsze polityczne skutki i ewentualne zagrożenia. Pomijając masę innych powodów braku zdecydowanego działania ze strony NATO czy USA, od wyborczego roku w USA, po obawy o kontrakcję Hezbollahu lub eskalację wojny religijnej w regionie, zastanawiająca może być rola mediów w ukazywaniu tej wojny. Zbyt mała rola.

Administracja prezydenta Obamy jest w tej chwili zdecydowana (by nie rzec zdesperowana…), by uniknąć militarnego zaangażowania w Syrii. Deklaracje poparcia dla planów ONZ w kwestii zawieszenia broni, wsparcia sankcji i szerokiej, pokojowej współpracy mającej doprowadzić do zakończenia konfliktu są wyrażane jasno. Oczywiście, po wyborach retoryka USA może nabrać zupełnie innego kolorytu, czy jest jednak coś co mogłoby popchnąć USA do interwencji przed listopadowym świętem demokracji?

… CNN Eventu

Kilka dni temu moją uwagę zwróciła wypowiedź byłego członka amerykańskiej Rady Bezpieczeństwa Narodowego, który stwierdził, że USA mogłaby zainterweniować jedynie w sytuacji pojawienia się tak zwanego „CNN Event”. „CNN Event” to wydarzenie medialne, które może wpłynąć na opinię publiczną w taki sposób, że rząd pod jej presją zmieni swoją politykę odnośnie jakiegoś zagadnienia. W najnowszej historii mieliśmy niejednokrotnie do czynienia z wydarzeniami takiego typu. Na przykład widok poległych amerykańskich marines ciągniętych przez tłum na ulicach Mogadiszu wpłynął bardzo znacząco na politykę Billa Clintona wobec Somalii. Czy tego typu materiał, krwawy obraz krzywd narodu syryjskiego rzeczywiście mógłby doprowadzić do interwencji?

Osobiście w to wątpię. Choć niedawno sam pisałem o dużym wpływie, jaki mają media na kształt dzisiejszych wojen, nie wydaje mi się (zwłaszcza biorąc pod uwagę determinacje Białego Domu) by nawet najbrutalniejsze obrazy z Homsu, Hamy czy Damaszku mogły zmusić USA do interwencji przed wyborami.

Zastanawia mnie jednak co innego. Dlaczego tak niewiele drastycznych obrazów z Syrii dociera do międzynarodowych mediów i opinii publicznej? Odpowiedź wydaje się być prosta. Reżimy zdają sobie sprawę z wpływu jaki na ich sytuację może mieć „CNN Event” i potrafią zapobiegać ich powstawaniu.

Przypadek Marie Colvin i Remiego Ochlika

Marie Colvin i Remi Ochlik (Flickr)
Marie Colvin i Remi Ochlik (Flickr)

Zdjęcie obok przedstawia Marie Colvin i Remiego Ochlika. Colvin była niezwykle doświadczonym reporterem wojennym, Ochlik fotografem. Oboje przez lata nie stronili od odwiedzania najniebezpieczniejszych miejsc na ziemi. Oboje zginęli w oblężonym przez syryjską armię Homsie 22 lutego 2012 roku.

Ich śmierć nie była przypadkowa. W trakcie ataku znajdowali się w prowizorycznym „centrum medialnym”, pośród syryjskich powstańców. Dziennikarze, którzy w tego typu miejscach zdani są na łączność satelitarną, zostali przez skorzystanie z niej namierzeni i zabici. Przypuszczam, że była to akcja dokładnie zaplanowana.

Baszar al-Assad miał się na kim wzorować stosując tego typu rozwiązanie. Syryjski reżim ma w świecie sprawdzonego przyjaciela i sojusznika. Państwo, które posiada interes w utrzymaniu Assada u władzy. To Rosja oczywiście. Rosjanie mają spore doświadczenie w tego typu działaniach i zapewne nauczyli swoich syryjskich sojuszników jak działać, by nie dopuścić do wycieku niewygodnych materiałów „w świat”.

Syria uczy się od Rosji dozować informacje

Rosyjscy doradcy prezydenta Assada świetnie znają taktykę, którą Rosjanie skutecznie i na szeroką skalę stosowali w Czeczenii. Po upokorzeniu, również medialnym, jakiego doznała Rosja w pierwszej wojnie czeczeńskiej, za drugą „zabrano się” bardziej zdecydowanie. Jednym z nowych aspektów postawy Rosjan pod wodzą Władimira Putina, wówczas premiera, była determinacja by nie dopuścić do wycieku brutalnych opisów i drastycznych obrazów z Czeczenii do międzynarodowej opinii publicznej. Oczywistym sposobem by to osiągnąć było „zwalczanie” reporterów wojennych. I rzeczywiście z drugiej wojny w Czeczenii przekazów jest znacznie mniej niż z pierwszej. Namierzanie nadajników satelitarnych dziennikarzy było bardzo pomocne. Rosjanie oczywiście nie zabijali każdego reportera, który pojawił się w Groznym, udało im się jednak zapobiec wielkiej medialnej kampanii ukazującej okropności jakich dopuszczali się w Czeczenii.

Wówczas, w 1999 roku, techniki namierzania satelitarnego nie były jeszcze tak powszechne jak dziś. Rosjanie jednak stosowali je z powodzeniem wcześniej. Wspomnieć wystarczy śmierć Dżohara Dudajewa, prezydenta Czeczenii, który został zlikwidowany za pomocą rakiet powietrze-ziemia w czasie, gdy przez telefon satelitarny ustalał warunki rozmów pokojowych z rosyjskim przedstawicielem. Rosjanie niewątpliwie uczą tego typu metod działania swoich syryjskich sojuszników.

O determinacji z jaką najpierw Rosjanie w Czeczenii, a obecnie Syryjczycy zwalczają reporterów wojennych, a także o błędach jakie popełniła sama Marie Colvin „dając się” w efekcie uciszyć reżimowi Assada, można przeczytać w świetnym artykule, pod wiele mówiącym tytułem „Kill the Messenger„, który jakiś czas temu opublikowało Foreign Policy. Jego autorem jest zresztą również bardzo doświadczony korespondent.

Napisałem powyżej, że nie sądzę aby media posiadały aż tak dużą moc, by mogły „zmusić” Baracka Obamę lub inne państwo do zmiany obranego kursu politycznego o 180 stopni. Biorąc jednak pod uwagę, z jaką determinacją reżimy dokonujące na swoich własnych obywatelach masowych rzezi zwalczają wysłanników prasy… wydaje się, że przewodzący im dyktatorzy nie są tego pewni.