
Problem został „ruszony”, ale nadal nie jest rozwiązany. Szczyt Rady Europejskiej pokazał, iż państwa UE są zdeterminowane, aby ratować euro, ale brukselskie ustalenia to nie cudowny lek na całe zło, a co najwyżej wypisana recepta, być może niewystarczająca, którą trzeba będzie zastosować. Zagotowało się w Wielkiej Brytanii, bo Dawid Cameron postanowił nie wchodzić w tzw. pakt fiskalny, co spotkało się z krytyką niektórych mediów oraz jego koalicyjnego partnera, liberalnego Nicka Clegga. W poniedziałek premier Cameron tłumaczył się przed Izbą Gmin.
Polska to nie Wielka Brytania
Politycy i media oceniając szczyt zapominają o tym, że Warszawa to nie Londyn i mamy kompletnie inną perspektywę. Mówiąc brutalnie – Wielka Brytania poradziłaby sobie bez Unii Europejskiej, ale Polska – ad. 2011 – już nie. Powtórzę teraz banał, ale Zjednoczone Królestwo Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej jest państwem bogatym, chroniącym swoje posiadanie, stałym członkiem Rady Bezpieczeństwa ONZ a Polska to kraj na dorobku, którego celem jest wzbogacenie się, rozbudowa infrastruktury, podwyższenie średniego poziomu życia, likwidacja biedy itd, ale jednocześnie niemający się czego wstydzić.
Na początku odrzućmy wiarę w to, że ktokolwiek podejmuje działania w Unii Europejskiej z miłości i braterstwa. Propagandowo to interesujące argumenty, ale zarówno Niemcy, Polacy, Brytyjczycy, Francuzi, Czesi, Hiszpanie, Włosi, Grecy etc kierują się kalkulacjami politycznymi. Jesteśmy solidarni, gdy jest to korzystne z naszego punktu widzenia – np. daje nam to gwarancję, że jak nam się powinie noga, to inni również wyciągną do nas rękę. Gdyby bankructwo zabolało tylko upadającego to nie chciałbym być premierem Grecji, Hiszpanii czy Włoch.
Postawę premiera Camerona można rozpatrywać z dwóch pozycji. Jedna z nich, ta zastosowana przez konserwatystę, zakłada iż Zjednoczone Królestwo jest państwem w 100% suwerennym i Londynowi nie zależy na silnej Unii i wykraczaniu poza jednolity rynek. To stanowisko postuluje nieoddawanie poszczególnych kompetencji – zwłaszcza tych związanych z budżetem i podatkami – na poziom ponadnarodowy. Zgoda na ingerencję oznacza, przynajmniej częściową, dobrowolną utratę kontroli, a to z kolei nie jest w interesie Wielkiej Brytanii – przekonuje premier Zjednoczonego Królestwa. Jest to nielogiczne? Absolutnie nie.
Można też przekonywać w drugą stronę – Brytyjczycy sami skazują się na izolację, bo 26-stka będzie szła do przodu bez oglądania się na Londyn i jego City. Jeżeli Londyn nie chce być w silnej Europie, to Europa będzie próbowała stać się silna bez udziału Londynu. Cameron zamiast zyskać na znaczeniu w Unii, doprowadził do marginalizacji swojego państwa – i to w momencie, w którym Zjednoczone Królestwo nie jest wszechpotężnym imperium rządzącym na morzach i oceanach. Ciekawe, kiedy powróci kwestia rabatu brytyjskiego, wartego kilka miliardów euro rocznie? Czy ta argumentacja również nie brzmi sensownie? Brzmi. Cameron ma więc swoją rzeczywistość i dwie ścieżki, którymi może podążyć. W Wielkiej Brytanii wrze…
Jako iż nie sposób porównać interesów brytyjskich, położonych w części „poza Europą”, oraz polskich, będących głównie w Unii Europejskiej, bezpośrednie zestawianie Camerona z Tuskiem jest upraszczające i populistyczne, bo to tak jakby rozważać, czy lepszy jest LeBron James (koszykarz), czy piłkarz Leo Messi (piłkarz). Obaj mają inne warunki do gry, inne zasady rządzą ich dyscyplinami i posiadają kompletnie odmienne ograniczenia. W zależności od okoliczności – interes narodowy Polski może być zbieżny, sprzeczny albo neutralny w stosunku do interesu narodowego brytyjskiego, ale nie można stawiać między nimi znaku równości, a taką optykę proponują nam niektórzy uczestnicy życia publicznego. Dyskutujmy o decyzji Polski pod kątem polskich realiów, nie brytyjskich.
Polskie realia
Skoro Brytyjczycy się zastanawiają, czy mogą sobie pozwolić izolacjonizm, to wiem jedno – na pewno nie stać na niego Polaków. Podpisując Traktat Akcesyjny zawarliśmy małżeństwo, trochę z miłości, trochę z rozsądku. Jego istotą jest zasada, że Polska otwiera swój – największy z państw nowej UE – rynek dla państw zachodnich, dzięki czemu mogą zwiększyć eksport i inwestować nad Wisłą, a w zamian Polacy otrzymują otwarte granice, miejsca pracy i miliardy złotych na modernizację kraju, co jest korzystne dla bogatych państw z dwóch powodów. Po pierwsze – infrastrukturę buduje się także dla nich, a po drugie, jak podkreśla minister Bieńkowska, duża część z każdego wydanego euro wraca na Zachód. Układ biznesowy.
Ze względu na nasze położenie geograficzne nie mamy również gdzie uciekać w przypadku izolacjonizmu. Polska granica wschodnia jest przecież granicą zewnętrzną UE. Rosyjsko-niemiecki uścisk byłby dopiero wtedy mocno odczuwalny, gdyby Republika Federalna Niemiec była poza Unią Europejską i na kontrze do nas (prawdopodobnie też Francuzów) próbowała odbudowywać swoją pozycję. Jest to możliwe i niebezpieczne dla nas tylko w przypadku jednego scenariusza – rozpadu Unii Europejskiej. Polskie postulaty wewnątrz UE to nie przypadek – rozszerzenie na wschód ma spowodować przesunięcie Polski bliżej centrum, a wspólna polityka energetyczna – na razie ledwie sen – służyłaby jako gwarant bezpieczeństwa. W perspektywie kilkudziesięciu lat do Unii powinna dołączyć również Rosja – wtedy oprócz zaplecza technologicznego, mielibyśmy również zaplecze surowcowe. Na dziś to oczywiście fantastyka.
Polska nie jest wyspą, więc nie może się zachowywać, jakby była schowana za Kanałem La Manche. Jako jednak, że nasza gospodarka jest mocno związana z euro, możemy oberwać rykoszetem. Czy to w wyniku kryzysu, czy też gdy padnie propozycja „oszczędzajmy na funduszach”…. Parafrazując jednego z bohaterów filmu „Chłopaki nie płaczą”, zapytamy wtedy, gdzie jest nasze 300 miliardów?
Niewielki koszt dla Polski
Pakt fiskalny nie rozwiązuje problemu zadłużenia, sięgającego bilionów euro. Nie obudzimy się w kwietniu w innej rzeczywistości. To jednak krok naprzód, jeden z kilku, które należy uczynić. Rozwiązanie ma spowodować, że państwa nie będą miały możliwości życia ponad stan połączonego z bezmyślnym zadłużaniem się.
Jakie mieliśmy alternatywy? Mogliśmy nie przystąpić, oszczędzić – do 10 miliardów euro – rezerw walutowych, zabezpieczających w pewnej części naszą walutę, wyizolować Polskę i nie gwarantować spełnienia kryteriów fiskalnych (przy czym 60% relacji dług publiczny-PKB jest u nas konstytucyjnie zapisany, więc zostalibyśmy z tym przepisem jak Jan Himilsbach z językiem angielskim).
Podpisanie paktu fiskalnego dużo Polskę nie kosztuje, ponieważ pieniądze z NBP idą jako pożyczka (nie mylić z bezzwrotną pomocą) do Międzynarodowego Funduszu Walutowego, a przecież tych środków i tak nie wrzucilibyśmy do budżetu (np. na drogi), bo nie takie byłoby ich zastosowanie. Tracimy część środków do interwencji walutowej, co oczywiście może osłabić złotego. Należy też przypomnieć, iż obniżenie deficytu poniżej 3% jest planem na najbliższe lata rządu, który chwali się, że do 2015 doprowadzi „dziurę budżetową” do poziomu 0% (chciałbym to zobaczyć).
Zaboleć by nas mogło, gdyby Unia chciała ujednolicić na całym swoim terytorium wszystkie podatki. O tym się wspomina, lecz na to na pewno nie będzie zgody wśród państw UE. A tak to możemy tylko współczuć tym państwom, które 60% długo do wartości PKB minęły jakieś 20-30% temu, bo to one, a w szczególności ich mieszkańcy, najmocniej odczują doprowadzenie do stanu spełniania w/w kryteriów. W tym przypadku to nie Polska musi się dostosowywać do wymogów, a inne państwa członkowskie Unii Europejskiej.
Nie ma róży bez kolców
Tymczasem jednak państwa optujące za paktem fiskalnym będą miały do rozgryzienia kilka niecierpiących zwłoki problemów.
Po pierwsze, rację ma Cameron, kiedy mówi, że zadaniem Komisji Europejskiej nie może być nadzór i poprawianie budżetów, ponieważ to instytucja unijna (a więc po części też brytyjska), której – bez zmiany traktatów – nie sposób nadać takiej władzy. Państwa-sygnatariusze powinny sobie do tego powołać nowy organ, a jaki nowy organ, to zaraz pytanie o jego skład i niezależność.
Po drugie, należy być sceptycznym, co do okresu, w którym państwa dostosują się do wymogów. To ponownie będzie przedmiotem targów. Włosi? Grecy? Irlandczycy? Hiszpanie?
Po trzecie, na spłatę długów brakuje po prostu pieniędzy i 200 miliardów euro poprawi sytuację, ale jej nie naprawi. Ten parasol starzy na lekki deszcz, ale już nie na ulewę.
Po czwarte – prawdopodobnie najważniejsze – znamy tylko parę szczegółów i musimy wykazać cierpliwość, bo wiemy obecnie niewiele. Trudno wypowiedzieć się na temat skuteczności ustaleń, których nie znamy. Kto i jaką karę nałoży? Jaki mechanizm powstrzymujący? Czy ten ponadnarodowy organ będzie miał tylko kompetencje do kontroli, czy też będzie mógł wprowadzać poprawki do budżetów? Dużo pytań.
Po piąte, w Polsce będzie gorąco, bo na dzień dzisiejszy – w związku z nieznajomością tekstu prawnego przedstawionego na szczycie – nie wiadomo, czy będzie tu umowa międzynarodowa, na której ratyfikację należy uchwalić w drodze ustawy, czy umowa międzynarodowa przekazująca część władzy organów państwowych na szczebel ponadnarodowy (np. obligatoryjne poprawianie polskiego budżetu). Różnica jest kolosalna, bo w pierwszej wersji, do ratyfikacji, wystarczą głosy koalicji PO-PSL, a w drugiej – sprzeciw PiS-u i SP powoduje, iż dokument można wyrzucić do kosza. O trybie ratyfikacji zadecyduje .. Sejm bezwzględną większością głosów. Teoretycznie tutaj jest pole manewru dla rządu, aczkolwiek nie chciałbym być w jego skórze, gdyby traktat rzeczywiście przekazywał część naszej suwerenności, a parlament głosowałby w trybie art. 89 Konstytucji (zgoda wyrażona w ustawie) i zdecydował głosami koalicji.
Po szóste, państwa spoza strefy euro muszą zastrzec w traktacie, że skoro nie mają prawa głosu, to ponadnarodowy organ nie może wydawać wobec nich wiążących decyzji. Inaczej będzie to od początku nierówny układ. Można też umówić się w drugą stronę – zgodzimy się na ponoszenie konsekwencji, jeżeli dostaniemy głos.
Ciąg dalszy nastąpi
Oczywiście, do tematu paktu fiskalnego będę z pewnością jeszcze powracał. Na razie jednak uzbroimy się w cierpliwość, bo jak uczą agencje raitingowe – czasami lepiej powiedzieć dwa słowa za mało niż za dużo. Dyscyplina budżetowa to dobry krok, ale to – przypominając brytyjskiego premiera, Winstona Churchilla – dopiero koniec początku.