Napięcie wokół Iranu – stara miłość nie rdzewieje

Co roku na jesień, tak mniej więcej od 2003 roku, pojawia się ten sam temat. Irański program atomowy. Izrael twierdzi, że jest gotowy do ataku, a Iran, że jest przygotowany na obronę, a jego program ma jedynie cel pokojowy. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można ocenić, iż sytuacja ta powtórzy się w przyszłym roku, a potem jeszcze w następnym. Zazwyczaj zaczyna się tak samo – od przecieków z raportu Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej stwierdzającej, iż Iran prawdopodobnie pracuje nad skonstruowaniem broni atomowej.

Izrael i Iran – jakie cele?
Dla zrozumienia sytuacji należy przedstawić sytuację strategiczną obydwu państw. Izrael jest izolowany w regionie, a chłodne stosunki łączą go nawet z tymi nielicznymi państwami, z którymi posiada stosunki dyplomatyczne (Jordania, Egipt, Turcja). Najważniejsza dla każdego premiera Izraela jest polityka bezpieczeństwa, a jednym z jej głównych założeń jest monopol na broń atomową. Każdy, kto zdecyduje się zaatakować Izrael w celu jego zniszczenia, musi liczyć się z tym, iż również jego kraj zakończy swoją egzystencję i stanie się niezamieszkaną pustynią.

Iran z kolei potrzebuje broni atomowej wcale nie po to, aby Ahmadineżad mógł wcisnąć przycisk i zniszczyć Izrael. Irańskiej dyplomacji marzy się przywództwo w świecie muzułmańskim i status mocarstwa regionalnego. Zamiast go uzyskać przy pomocy gospodarki, Persowie postawili na siłę militarną. Pozyskanie broni atomowej wzmocniłby pozycję Teheranu w regionie kosztem m.in. Arabii Saudyjskiej, ale także Stanów Zjednoczonych, jednocześnie osłabiając znaczenie przewagi atomowej Izraela. Program atomowy jest więc narzędziem politycznym – stąd też niejednoznaczna polityka Moskwy i Pekinu, które godzą się na nakładanie miękkich sankcji, ale nie chcą topić ajatollahów. Sama Rosja rozgrywa o tyle ciekawą partię, iż z jednej strony, sama pomaga w budowaniu elektrowni atomowych w Iranie, a z drugiej, głosuje za sankcjami i wycofuje się z realizacji kontraktu na dostawę systemów przeciwlotniczych S-300.

Izrael i Stany Zjednoczone – ze względu na swoją pozycję – muszą czynić wszystko, aby Iran nie wszedł w posiadanie broni atomowej, a Iran – ze względu na swoją potencjalną pozycję – stara się takową broń zdobyć albo przynajmniej przekonać wszystkich, iż nad nią pracuje.

Eskalacja konfliktu
Uprzejmości wobec Iranu są wręcz nieustannie. Podejrzane wybuchy, śmierć naukowców pracujących przy programie atomowym czy tajemniczy wirus Stuxnet, który miał zastopować irański program atomowy – tak wyglądał ten rok.

To jednak nic w porównaniu z potencjalnym bombardowaniem. Jedno jest pewne – jeżeli atak nastąpi to na pewno w momencie, gdy nikt się tego nie będzie spodziewał. Izrael, jeżeli poczuje, że zagrożone jest jego bezpieczeństwo i nie ma innego wyboru, dokona ataku. Największy ból Izraelczyków jest jednak inny. Prezydent Obama średnio pali się do wspomagania takiej akcji – a przecież bombowce gdzieś muszą wylądować, a także przez czyjąś strefę lotniczą (Irak?) przelecieć. Ponadto – nie ma żadnej gwarancji, że bombardowanie przyniesie wymierny efekt. Panuje powszechne przekonanie, że ewentualny atak – bardzo kosztowny politycznie – może jedynie wstrzymać prace nad bronią o – mniej więcej – dwa lata. Iran w odpowiedzi zdestabilizowałby – i tak niespokojny – region poprzez swoje działania w Libanie (Hezbolllah), Iraku czy Arabii Saudyjskiej.

Polityka jest więc tutaj decydująca. W zamieszaniu wokół atomowego Iranu największą rolę odgrywają interesy poszczególnych państw i ich pozycja w regionie, a w mniejszym stopniu kwestie pokoju na Bliskim Wschodzie, którego nie chce ani Izrael, ani, Iran. W samej układance najciekawszy – z punktu widzenia Teheranu – jest inny fakt. Przy obecnej technologii i celności (a raczej niecelności) rakiet, wycelowanie w Tel Awiw może się skończyć Holocaustem nie narodu żydowskiego, a palestyńskiego…