
Tytułem wstępu warto podkreślić, że koncepcja polityki wschodniej Polski lansowana w kręgu paryskiej „Kultury” nie jest pomysłem autorskim Juliusza Mieroszewskiego, a jedynie modyfikacją istniejącego już projektu. Otóż kilkadziesiąt lat wcześniej w kręgu skupionym wokół Józefa Piłsudskiego narodziła się idea odgrodzenia Polski od Rosji blokiem państw narodowych z niepodległą Ukrainą na czele. Zakładano, że ich istnienie byłoby wartością samą w sobie, niemniej jednak jeszcze lepiej byłoby, gdyby owe państwa były przyjaźnie nastawione do Polski. Dodać również warto, że Józef Piłsudski nie był żadnym „rusofobem”, jak pewnie nazwano by go, gdyby przyszło mu żyć w świecie dzisiejszej polskiej „postpolityki”. Józef Piłsudski był przeciwnikiem rosyjskiego imperializmu, dlatego też zwalczał go w każdej postaci, niezależnie czy białej czy czerwonej. Jak przystało na prawdziwego męża stanu nie ograniczał się jedynie do tego, ale starał się współpracować z Rosjanami, którzy byli gotowi nie tylko deklaratywnie (jak bolszewicy), ale faktycznie pozwolić na budowę niepodległych państw narodom zamieszkującym Rosję, które do tego dążyły. Stąd współpraca z takimi politykami jak Boris Sawinkow, stąd też udział rosyjskich oddziałów w wojnie z bolszewikami, która według pierwotnego, śmiałego planu Piłsudskiego miała nie tylko doprowadzić do odgrodzenia Polski od Rosji blokiem niepodległych państw, ale również spowodować przejęcie w Rosji władzy przez polityków rezygnujących z imperialnych ciągot. Z takimi politykami można byłoby utrzymywać pokojowe stosunki, nie stając się jednocześnie kadłubowym państewkiem, posiadającym wschodnią granicę na Bugu, na co wspaniałomyślnie byli w stanie zgodzić się „biali” Rosjanie.
W związku z powyższym gdy mowa o koncepcji Mieroszewskiego zamykającej się w trzech literach ULB (Ukraina-Litwa-Białoruś), aby być uczciwym trzeba podkreślić, że to jedynie modyfikacja myśli piłsudczykowskiej, a nie nowatorski pomysł. Jedyna istotna różnica między pierwotnym projektem, a doktryną Mieroszewskiego była taka, że w kręgu Komendanta/Marszałka Piłsudskiego nie wyobrażano sobie Polski bez Lwowa czy Wilna. W związku z tym blok oddzielający Polskę od Rosji miał być przesunięty jakieś 200 km. na wschód względem stanu obecnego. W środowisku „Kultury” natomiast za dogmat przyjęto rezygnację Polski z aspiracji do odzyskania ziem wschodnich II Rzeczypospolitej.
Na pytanie czy główne założenia doktryny Piłsudskiego/Mieroszewskiego są dziś aktualne, należy zdecydowanie odpowiedzieć twierdząco. Neoimperialna polityka Federacji Rosyjskiej, kierowanej przez prezydenta/premiera Władimira Putina powoduje, że zabieganie o niepodległość Litwy (ale także Łotwy i Estonii), Białorusi i Ukrainy jest dla Polski jak najbardziej celowe. W interesie tych, którzy upadek Związku Sowieckiego uważają za „największą geopolityczną katastrofę XX wieku” jest natomiast, by Litwini obawiali się jakiejś urojonej polskiej próby odbicia Wilna, Białorusini działalności Związku Polaków, a Ukraińcy odebrania Lwowa. W interesie tych ludzi jest, by zastraszeni Litwini zamykali polskie szkoły, czy zabraniali oryginalnej pisowni polskich nazwisk. Korzystne dla nich jest utrudnianie przez białoruskie władze funkcjonowania Związku Polaków i zakładanie przez reżim Łukaszenki zależnej od władz alternatywnej organizacji. Na rękę jest im gloryfikowanie na zachodniej Ukrainie tradycji Ukraińskiej Powstańczej Armii. I wreszcie w ich interesie leży przedstawianie jako „rusofobów” Polaków, którzy próbują działać w myśl opisanej wyżej doktryny Józefa Piłsudskiego. Wymienione kwestie sporne między Polską a jej sąsiadami bez wątpienia prędzej czy później trzeba uregulować. Nie może jednak być tak, że np. sprawa pisowni polskich nazwisk uniemożliwia współpracę Polski i Litwy na innych płaszczyznach, zwłaszcza w sytuacji gdy wielki sąsiad podejmuje działania przywołujące w obu narodach wspomnienie niedawnych, koszmarnych czasów.
W debatach na temat polskiej polityki wschodniej pojawia się często twierdzenie, że skoro Polska jest członkiem Unii Europejskiej oraz NATO, to nie powinniśmy już tak bardzo zajmować się sprawami naszych sąsiadów, zwłaszcza Litwy, która także jest członkiem obu organizacji. Nasuwa się jednak pytanie o to, skąd pewność, że zrzeszająca 27 państw Unia Europejska będzie prowadziła politykę wschodnią zgodną akurat z polskimi interesami? Druga sprawa to kwestia reakcji NATO na ewentualny konflikt zbrojny na Litwie, na Łotwie lub w Estonii. O ile tutaj są podstawy, by spodziewać się zaangażowania zbrojnego (choć nie ma co do tego pewności) o tyle nie można mieć złudzeń co do obrony przez NATO niepodległości i integralności Ukrainy. Nie może więc być tak, że jako członkowie UE i NATO oddajemy relacje ze wschodnimi partnerami w ręce gremiów międzynarodowych, które w rzeczywistości działają przede wszystkim w imieniu najsilniejszych państw w nich zrzeszonych. Polska musi zabiegać o możliwie silny głos w tych organizacjach i wsparcie jej wizji polityki wschodniej realizowanej przez UE. Nie wolno natomiast, w imię mitycznej „wspólnej polityki”, zgodzić się na prowadzenie polityki dla Polski szkodliwej i niebezpiecznej. Jeśli zaś jakieś państwo unijne podejmuje kroki niezgodne z Polskimi interesami, nasza dyplomacja musi uczynić wszystko, by nie była to polityka robiona pod szyldem UE.
W związku z tym, że trudno by zrzeszenie blisko 30 państw mówiło zawsze wspólnym głosem w sprawie relacji ze wschodnimi partnerami, Polska musi UE oraz NATO traktować wyłącznie jako instytucje pomocnicze, które w pewnych okolicznościach mogą pomóc realizować nasze interesy, ale bez wątpienia nie zawsze będą to robić. Podobnie sprawa przedstawia się w relacjach z motorem napędowym NATO jakim są Stany Zjednoczone. W tym przypadku jednak znacznie łatwiej niż w ramach UE jest określić czy jest nam w jakiejś sprawie po drodze czy nie. A po drodze jest zdecydowanie częściej niż np. z takimi wiodącymi państwami UE jak Niemcy, Francja czy Włochy. Dopóki bowiem Amerykanie nie zdecydują się pozostawić Europy samej sobie (co mogłoby pośrednio doprowadzić do wybuchu kolejnej wielkiej wojny), czy ograniczyć swojej poszerzonej po 1989 r. strefy wpływów, Polska może traktować ich jako sojuszników mających z nami wspólne interesy na wschodzie. Dlatego też istotnym dla Polski jest, by neoimperialna, autorytarna Rosja Putina była przez Amerykę postrzegana jako rywal, pragnący kosztem USA odzyskać wpływy w Europie Środkowo-Wschodniej, nie zaś jako wartościowy sojusznik w walce z „terroryzmem”.
Wedle popularnego w ostatnich latach twierdzenia w dzisiejszym świecie małe państwa pokroju Polski nie mogą być w pełni suwerenne i muszą być zależne od jakiegoś dużego ośrodka siły. Z niechęcią przyjmując to do wiadomości, stwierdzam, że z trojga złego: Rosja, Niemcy, USA (Unia Europejska jako spójny ośrodek siły nie istnieje i istnieć nie będzie, gdyż nie da się w kilkadziesiąt lat zlikwidować partykularyzmów i pozbawić ambicji narodów kształtowanych przez ponad 1000 lat) najlepszym dla nas jest ten ostatni. Po pierwsze jest on najbardziej od Polski oddalony. Po drugie nigdy wrogiem Polski nie był. Po trzecie nie przejawia raczej ambicji do wpływania na politykę wewnętrzną Polski, a jeśli takie próby będą podejmowane, łatwiej sprzeciwić się hegemonowi zza oceanu niż „zza miedzy”. Po czwarte Amerykanie podobnie jak Polacy cenią wolność oraz walkę za „wolność waszą i naszą”, więc jest to płaszczyzna, na której łatwo o porozumienie. Po piąte amerykańskiemu „Wielkiemu Bratu” nie przeszkadza katolicki charakter Polski, trudno więc spodziewać się po nim polityki jakiej Polacy doświadczyli już od potężnych sąsiadów ze wschodu i z zachodu.
Pomimo powyższej uwagi jestem zdania, że poza współpracą z USA, NATO oraz w ramach UE, Polska powinna przede wszystkim podjąć działania, które sprawią, że jej rola w Europie wzrośnie. Gdy to nastąpi, automatycznie uzależnienie od USA będzie mniejsze, a głos w ramach UE mocniejszy (o ile ta wcześniej się nie rozpadnie). Sposobem na zwiększenie roli Polski w regionie, Europie a także w świecie jest właśnie odpowiednia polityka wschodnia i południowo-wschodnia. Wszędzie słyszymy akcentowanie, że Polska leży między wschodem i zachodem oraz, że wynikają z tego wiadome zagrożenia, jak również w odpowiednich okolicznościach pewne szanse. Jednak mało uwagi zwraca się na rolę osi północ-południe, na możliwości jakie dawałoby zacieśnienie współpracy z sąsiadami i partnerami na południu. Projekt bloku państw w Europie Środkowo-Wschodniej próbowali wdrażać współpracownicy Józefa Piłsudskiego już u zarania niepodległości. W pierwszej kolejności miał to być sojusz obronny przeciw zagrożeniu ze wschodu. Wtedy jednak poszczególne państwa postanowiły na własną rękę porozumieć się z Rosjanami i gdyby nie polskie zwycięstwo w wojnie z bolszewikami, to nie wszystkie ostałyby się niepodległymi. Przez cały okres dwudziestolecia międzywojennego w różnych środowiskach pojawiały się koncepcje budowy bloku państw między Niemcami a Rosją, który przede wszystkim miał im gwarantować utrzymanie niepodległości. W tym celu miały rozwijać głównie współpracę militarną i gospodarczą. Tego rodzaju idee pojawiały się najczęściej znów wśród piłsudczyków lub sympatyzujących z nimi środowisk, jak również w kręgu ówczesnych narodowców, z których część w drugiej połowie lat 30-tych zbliżyła się do obozu rządzącego. W praktyce próbę budowy takiego bloku podjął właśnie w drugiej połowie lat 30-tych ówczesny minister spraw zagranicznych Józef Beck. Projekt ten zaczęto określać jako „Trzecią Europę”.
Nie widzę racjonalnych przyczyn braku zainteresowania owym projektem przez ostatnie dwie dekady wpływowych kół politycznych w Polsce. Bo czy obecność w UE i NATO oraz doktryna Piłsudskiego/Mieroszewskiego w polityce wschodniej w jakikolwiek sposób przeszkadzają w budowie „Trzeciej Europy”? Jedynie miałkością współczesnych polskich elit politycznych, nieznajomością wartościowych koncepcji politycznych, czy niechęcią do podejmowania pełnej odpowiedzialności za losy państwa i narodu (stąd poszukiwanie centrali kiedyś w Moskwie, dziś w Brukseli lub Waszyngtonie) można to uzasadnić. Istnienie Grupy Wyszechradzkiej to zdecydowanie za mało na potrzeby i możliwości Polski. Niemniej jednak to właśnie ta organizacja może być zalążkiem do budowy czegoś większego i do zacieśnienia współpracy na linii międzymorza bałtycko-czarnomorskiego. W dalszej kolejności w bloku środkowoeuropejskim powinna znaleźć się Rumunia, z którą obecnie Polska nie utrzymuje zbyt bliskich kontaktów, a która przed II wojną światową była traktowana jako najlepszy z sąsiadów i z którą Polska posiadała sojusz obronny na wypadek agresji ze strony ZSRR. Bez wątpienia blok taki byłby atrakcyjną propozycją również dla Państw Bałtyckich. Słusznie obawiają się one putinowskiej Rosji, których to obaw nie podzielają najważniejsi gracze w UE, a podzielać powinna przede wszystkim Polska, ale także inne państwa w regionie. Dla Białorusinów istnienie bloku mogłoby być impulsem do próby uniezależnienia od Moskwy, dla Ukraińców zaś alternatywą wobec ponownego znalezienia się w rosyjskiej strefie wpływów, gdy najważniejsze państwa UE już kilkakrotnie zaakcentowały, że na akces Ukrainy się nie zgadzają. W razie jej rozpadu, zachodnia część zostałaby poniekąd zmuszona szukać porozumienia z „Trzecią Europą”.
Budowa bloku może być uzasadniona kilkoma argumentami. Niejeden raz w historii narody naszej części kontynentu padały ofiarą silniejszych i bardziej zdecydowanych w swoich działaniach. Przez ostatnie dwa wieki było tak, że gdy upadała Polska i cierpieli jej mieszkańcy, podobny los spotykał sąsiednie narody na wschodzie i południu. Dlatego we wspólnym interesie leży, by nie dopuścić do utraty niepodległości przez kolejne państwa regionu, ponieważ w dłuższej perspektywie może to oznaczać swoistą powtórkę z historii. Innym argumentem za, po wyciągnięciu konstruktywnych wniosków z historii, jest fakt, że większość ewentualnych członków bloku to państwa małe i średnie, z wiadomych względów zacofane gospodarczo, słabe militarnie, a więc w pojedynkę niewiele znaczące. W takim stanie rzeczy nawet jeśli któreś z nich należą do UE, to najczęściej traktowane są jako członkowie drugiej kategorii, a często pogardzane i nierozumiane. Temu ostatniemu nie ma się jednak co dziwić. Z jakiego powodu Francja miałaby się obawiać rosyjskiego neoimperializmu, gdy może na nim zarobić sprzedając jedno z potencjalnych narzędzi takiej polityki w postaci nowoczesnych lotniskowców. Przykład ten jest jednym z wielu dowodów na to, że organizacja zrzeszająca 27 państw jest w gruncie rzeczy na wielu płaszczyznach dysfunkcjonalna. Silniejsi mogą jej używać do realizacji własnych interesów, słabszym jest o to znacznie trudniej. Inaczej sprawa wspólnoty celów musiałaby przedstawiać się w grupie kilku bliskich geograficznie państw, co jest kolejnym argumentem za budową bloku środkowoeuropejskiego. Wcześniej wspomniałem już o dwóch innych pozytywnych skutkach, jakie mogłoby nieść dobre funkcjonowanie „Trzeciej Europy”. Po pierwsze, jeśli UE przetrwa następne kilkanaście lat, blok byłby jedną z najważniejszych jej części. Po drugie, jego istnienie pozwoliłoby na znaczne uniezależnienie się od owego „najodpowiedniejszego” hegemona, jakim są Stany Zjednoczone. Wreszcie blok taki miałby duże możliwości oddziaływania na wschód, o którym najwięcej w tym tekście być powinno.
Niezależnie czy blok powstanie czy nie, Polska na miarę swoich możliwości tak jak (znów w myśl idei piłsudczykowskiej) robiła to przed wojną i jak na mniejszą skalę próbowała robić po 1989 r., powinna prowadzić politykę prometejską. „Trzecia Europa” byłaby bez wątpienia skuteczniejsza w tej formie oddziaływania na wschód. Na zasadność tego typu polityki wskazuje fakt, że w Rosji cały czas żyje ok. 30 mln. ludzi innej niż rosyjska narodowości, jak również autorytarna forma rządów sprawowana przez ludzi w większości wywodzących się ze służb specjalnych i współpracujących z mafiozami, których los zwykłych Rosjan niewiele obchodzi. Na imperializm poza jego powstrzymywaniem najlepszą odpowiedzią jest wywoływanie kryzysów w „imperium”. Jeśli są więc narody pragnące wyzwolić się spod panowania rosyjskiego, to rzeczą wskazaną, a nawet wysoce moralną jest udzielanie im pomocy, zwłaszcza przez tych, którzy sami wielokrotnie liczyli na taką pomoc ze strony silniejszych. Ponadto wspieranie rosyjskiej opozycji, organizacji praw człowieka, niezależnych dziennikarzy i generalnie rozwój u rosyjskiej granicy bloku złożonego z rozwijających się państw, dbających o swoich obywateli, może być impulsem do przebudowy Rosji. Jeśli Rosjanie będą potrafili zmusić swoich rządzących do zainteresowania się ich problemami, nie zaś nastręczaniem problemów sąsiadom i budowaniem na ekspansji dumy narodowej, będzie to podstawą do rozpoczęcia prawdziwego pojednania między Rosją a jej zachodnimi sąsiadami.
Być może niektórym czytelnikom postulowane w tym tekście kierunki polskiej polityki zagranicznej wydadzą się romantycznym bajaniem. Jednakże gdyby wszyscy nasi rodacy w ostatnich dwóch stuleciach zadowalali się byciem „papugą narodów” czy „służebnicą cudzą” (co odpowiadało różnym „realistom”), to pewnie Polska nie odzyskałaby niepodległości. Zaznaczyć przy tym trzeba, że obecnie posiadając własne państwo jesteśmy w znacznie lepszej sytuacji niż kolejne pokolenia „niepokornych”, którzy próbowali dokonać (i w końcu dokonali) tego, co dla większości wydawało się niemożliwe. Dlatego też ogromnym błędem jest zakładanie po raz wtóry, że nasze pokolenie jest tym najmądrzejszym w dziejach, że świat się zmienił, więc nic wielkiego Polsce nie grozi, a jak zagrozi to mamy potężnych sojuszników. Za tego typu naiwność w przeszłości zapłaciliśmy już zbyt wielką cenę. Najwyższa pora zacząć ciężką pracę na rzecz na bezpiecznej przyszłość w myśl starej chińskiej maksymy: „Człowiek mądry liczy się z najgorszym i doświadcza najlepszego”. Karol Ludwik Koniński w 1936 r. w jednym ze swoich tekstów, w którym kreślił właśnie wizję bloku środkowoeuropejskiego, wyraził się poniekąd proroczo: „Obowiązkiem naszym strasznym i wielkim jest stworzyć siłę Polski. Do siły trzeba wielkości. Jak nie stworzymy wielkości polskiej – to nasi synowie i synowie naszych synów i tak po wiek wieków, będą nie ludźmi wolnymi, ale motłochem podłym, haniebnym i tchórzliwym, zgrają sługusów. To są rzeczy przerażająco rzeczywiste, nie żadne majaki literackie, które grożą pokoleniom polskim, gdyby Polska nie wytrzymała, gdyby się Polska nie postarała o swą wielkość. Nas będą błogosławili Polacy co przyjdą, albo nas przeklinali”. Czy któreś ze zdań się nie sprawdziło? Spójrzmy dosadnie wyrażonej prawdzie w oczy – niestety wszystkie się sprawdziły, może poza tym, że musi tak być po wiek wieków. Mamy bowiem niepowtarzalną okazję sprawić, by Europa Środkowo-Wschodnia nie była już dla nas i naszych potomków „przeklętym miejscem Europy”.
Marek Hańderek
Tekst ukazał się w ramach debaty Czy modyfikacje w obrębie Doktryny Giedroycia są wystarczające? Jaką drogą powinna podążyć polska polityka wschodnia?, prowadzonej wspólnie przez:
Wodzę że kolega jest zwolennikiem budowania pozycji Polski jako wasala USA. Bo nie okłamujmy się Polska jest za małym pionkiem by dla USA coś więcej znaczyła. Stany są gotowe dobrze mówić i pisać o Polsce jeśli tylko nasz rząd popiera politykę zagraniczną USA 😀 Nasz kochany wielki przyjaciel nie ma nawet zamiaru znieść wiz dla Polaków w najbliższej przyszłości nie wspominając już o popieraniu polskich interesów. A polskie interesy są głównie w UE dlatego na współpracę w ramach Unii należy najbardziej postawić bo w stosunku do USA, Chin, Rosji, Indii i Brazylii państwa UE mają wspólne interesy ale nie koniecznie zgodne z USA.
A co do wzrostu roli Polski w UE i świecie to polski rząd powinien dążyć do tego by w przyszłości wraz z Hiszpanią reprezentować UE w grupie G-20.