Nie milknie echo po afgańskich wyborach prezydenckich, które odbyły się w miniony czwartek. Przywódcy państw zachodnich są zachwyceni. Tymczasem, rzeczywistość nie wygląda kolorowo.
Szacuje się, że frekwencja tegorocznych wyborów w Afganistanie wyniosła między 40, a 50%. Dla porównania w 2004 roku do wyborów przystąpiło ok. 70% uprawnionych. Choć oficjalne wyniki podane zostaną dopiero we wrześniu, główni kandydaci wyborów – Hamid Karzaj oraz Abdullah Abdullah – ogłosili swoje zwycięstwa tuż po zamknięciu lokali wyborczych. Ankieta przeprowadzona w dniu wyborów przez International Republican Institute (IRI), na podstawie której aż 83% wyborców domaga się zmian w kierunkach rządzenia krajem, przemawia za Abdullahem. Sierpniowa elekcja zbiegła się ponadto w czasie z najbardziej krwawym okresem od czasu wojny wytoczonej Talibom przez wojska NATO.
Prezydent Stanów Zjednoczonych Barack Obama określił wybory w Afganistanie „istotnym krokiem naprzód” w próbach wzięcia przyszłości kraju w ręce narodu afgańskiego. „Nawet w obliczu brutalności, miliony Afgańczyków doświadczyło prawa wyboru własnego lidera i wpłynięcia na swe przeznaczenie” – dodał przywódca Ameryki chwaląc obywatelską postawę mieszkańców kraju, którzy nie przestraszyli się bojkotujących wybory Talibów. Wystąpienie zakończył płomiennym stwierdzeniem, jakoby „przyszłość kraju należała do tych, którzy budują, a nie do tych, którzy burzą”. Z kolei Sekretarz Generalny NATO Anders Fogh Rasmussen scharakteryzował elekcję w Afganistanie jako „wyraźną demonstrację, że Afgańczycy pragną demokracji, wolności oraz, że odrzucają terroryzm”.
Z drugiej strony niezależni obserwatorzy zwracają uwagę na szczególny proceder fałszowania wyników. Pracownicy niektórych lokali wyborczych wskazywali nie potrafiącym czytać Afgańczykom na kogo mają głosować, a biorąc pod uwagę wysoki poziom analfabetyzmu w kraju była to całkiem spora liczba głosów. Według Fundacji Wolnych i Uczciwych Wyborów w Afganistanie powszechne były także głosowanie przez nieletnich, czy wielokrotne oddawanie głosów przez te same osoby. Zdaniem fundacji, w kolebce Talibów – prowincji Kandahar – bojownicy obcięli palce dwóm wyborcom wypełniając wcześniej złożoną obietnicę karania głosujących. Biorąc jednakże pod uwagę specyficzną sytuację kraju należy uznać, że wybory przebiegły dość spokojnie. Anders Rasmussen twierdzi, że „z punktu widzenia bezpieczeństwa wybory uznać należy za sukces”.
Stanowiska Sekretarza Generalnego NATO oraz prezydenta USA są niewątpliwie pochopne i trącą populizmem. International Republican Institute studzi optymizm i proponuje nieco bardziej trzeźwe spojrzenie na sierpniowe wybory w Afganistanie. „Takie zagadnienia jak niska frekwencja, oszustwa, czy obraza urzędu doprowadziły do obniżenia ogólnego poziomu wyborów w porównaniu z elekcjami z lat 2004 oraz 2005”. Z powyższego raportu wynika, że postęp demokratyzacji Afganistanu został co najmniej zahamowany.
„Piąty najbardziej skorumpowany rząd świata pokazał, że w swym nieugiętym dążeniu do władzy nie uświęci żadnego prawa i jest gotów pogwałcić wszelkie normy konstytucyjne” – wyznał Ashraf Ghani, jeden z czołowych kandydatów w wyborach, nawiązując do oskarżeń, które padły na osobę głowy państwa. Karzaj odpowiedzialny jest, według oświadczenia złożonego przez Abdullaha Abdullaha Associated Press, za oszustwa, a jego ludzie mieli rzekomo wyrzucać z lokali wyborczych samowolnych Afgańczyków, którzy pragnęli głosować nie po jego myśli.
Pierwsze rakiety spadły na kryjówki Talibów osiem lat temu. Od tego czasu wydano na budowę demokracji w Afganistanie 32 miliardy dolarów – nie licząc kosztów związanych z wojną i utrzymaniem ponad stu tysięcy żołnierzy. Tylko w tym roku zginęło w wyniku działań zbrojnych prowadzonych przez obydwie strony konfliktu ponad 1000 cywili. Afgańczycy są wściekli ponieważ sporo liczba zabitych stanowi wynik nieudanych nalotów lotnictwa amerykańskiego, które niekiedy (ponoć przez pomyłkę) atakują domy weselne niosąc śmierć niewinnym ludziom. Gniew cywili w dużej mierze skupia się na prezydencie Karzaju, który słusznie kojarzony jest z Amerykańską okupacją.
Hamid Karzaj, jeden z liderów powstania antysowieckiego, stanowi z jednej strony dość niesforną pacynkę zachodu, który ma jednak coraz mniejszą nad nim kontrolę, z drugiej zaś jest symbolem trendu naprawczego i jednoczącego w afgańskim społeczeństwie zniszczonym przez wojnę cywilną. Przede wszystkim jest jednak pasztuńskim populistą, który stara się zadowolić wszystkie zwaśnione strony. W celu zdobycia głosów wyborców zgodził się przed kilkoma miesiącami zmienić prawo rodzinne szyitów zezwalające im głodzić żonę w przypadku, gdy ta nie spełnia posługi małżeńskiej. W lipcu z kolei, prezydent Karzaj ułaskawił pięciu bardzo wpływowych baronów narkotykowych i przeprosił ich za 18 lat więzienia „podarkami” w postaci ciężarówek pełnych pistoletów maszynowych. Przed laty uwięzienie tych samych handlarzy uznano za sukces wojny antynarkotykowej państwa. Ciekawe tylko jak długo Stany Zjednoczone będą bezczynnie przyglądać się podobnym praktykom i wspierać Hamida Karzaja, szczególnie, że niszczenie plantacji opium, a zatem wojna wytoczona baronom narkotykowym, staje się powoli dla Stanów Zjednoczonych priorytetowa w walce z Talibami.
Przy okazji wyborów pojawiają się na nowo obawy o to, jak długo potrwa jeszcze ten zachodni parasol ochronny nad Afganistanem. Szef Sztabu Generalnego Brytyjskiej Armii Sir David Richards twierdzi, że może nawet do 2040 roku. Prawda jest jednak taka, że po wątpliwych pobudkach wojny w Iraku, Stany Zjednoczone mają w Afganistanie nie tylko symbol wojny ze światowym terroryzmem, z którym po atakach na World Trade Center postanowili walczyć do ostatniego tchu, ale także pole do popisu swych logistycznych i dyplomatycznych umiejętności. Irak zostawił na wiarygodności i potędze USA sporą plamę, którą administracja Obamy pragnie zmazać dobrymi wynikami w Afganistanie. Stąd bierze się ta demagogia w wypowiedziach prezydenta USA, który ma za zadanie mydlić oczy i tworzyć iluzję postępu. To nic innego jak propaganda sukcesu. Tymczasem faktyczny postęp, a co za tym idzie także i powodzenie misji w Afganistanie, zdaje się chwilowo stać w miejscu. Świadczy o tym nie tylko znaczny spadek frekwencji wyborczej sprzed kilku dni, ale także zaostrzenie konfliktu z Talibami i pasztuńskimi bojownikami, którzy często kolaborują z terrorystami.
Prezydent Obama nie zamierza na razie wycofywać z Afganistanu wojsk USA. Słusznie, bo zostawienie bałaganu w tym i tak już chaotycznym państwie byłoby nie tylko kompromitujące, ale stanowiłoby też pewnie wyrok na jego demokratyczną przyszłość. Afganistan to w końcu jeden z najbiedniejszych krajów świata. Gdyby zaprzestać pomocy finansowej i militarnej przed ukończeniem tworzenia afgańskiej armii i sił policyjnych oraz przed względną samodzielnością państwa, Talibowie przejęliby na nowo kontrolę nad całym krajem, a następstwa tego byłyby opłakane. „Musimy się upewnić, że jesteśmy naprawdę skoncentrowani na zakończeniu roboty, którą zaczęliśmy w Afganistanie, ale trochę może to potrwać” – stwierdził w czwartek przywódca Stanów Zjednoczonych. Kto wie, czy Afganistan nie okaże się gwoździem do trumny prezydentury Obamy. W USA spada gwałtownie poparcie dla wojny z Talibami, śmierć ponosi coraz więcej żołnierzy amerykańskich, a potrzeby finansowe na odbudowę zniszczonego kraju zdają się wciąż rosnąć. Równocześnie zdrowy rozsądek podpowiada, że choć wiele zostało już zrobione, to nie na tyle, aby można było uznać misję w Afganistanie za zakończoną powodzeniem. Końca misji w ogóle zdaje się nie być widać. Afganistan, do czego przyczynił się w niemały sposób prezydent Karzaj, zrobił znaczny krok w tył na drodze do uzyskania wewnętrznej siły, wolności i bezpieczeństwa, a mieszkańcy w ogóle nie czują się bezpieczni. Z jednej strony zagrażają im Talibowie, z drugiej – bądź, co bądź – wojska NATO, które traktowane są przez jednych jak wybawca, a przez innych jak okupant.
Wydaje się, że z tych niemalże panegiryków wygłaszanych przez zachodnich przywódców wyłania się brak wyobraźni. Nie wolno na potrzeby krajów takich jak Afganistan obniżać standardów wolnych wyborów ponieważ tworzy to niebezpieczny precedens i daje przyzwolenie na łamanie praw w przyszłości. Przyjmując więc za niezmienne, wartości cechujące wolne wybory, nie powinno się pod żadnym względem wychwalać przebiegu sierpniowej elekcji w Aganistanie, która wolna nie była o czym świadczą rozmaite raporty i relacje świadków. Pomimo więc tych wszystkich zapewnień o „sprawiedliwych wyborach”, które stanowić mają kamień milowy na drodze demokratyzacji Afganistanu, niesienia ludziom bezpieczeństwa i wolności oraz uniezależnienia się od Talibów, tegoroczna elekcja była tak samo daleka od standardów, jak odległy jest jeszcze Afganistan od osiągnięcia stabilizacji i spokoju wewnętrznego.