Irański kac

Ciekawe, czy kiedy Mir-Hossein Musawi przeszło tydzień temu ogłaszał, że wybory prezydenckie w Iranie zostały sfałszowane, zdawał sobie sprawę, że właśnie rozpoczął proces dekompozycji republiki islamskiej. Oto on, wierny uczeń Ajatollacha Chomeiniego, były premier, doprowadził do kompletnej delegitymizacji systemu stworzonego przez swojego mistrza.

Niestety dla Iranu, koniec tego specyficznego, teokratyczno demokratycznego tworu nie przynosi ze sobą żadnego nowego pomysłu na urządzenie państwa. Obserwujemy smutne dogorywanie sprowokowanej przez Musawiego zielonej rewolucji i równie przygnebiające dryfowanie Iranu w stronę krwawej, nagiej dyktatury. I wygląda na to, że to nie koniec smutnych wiadomości. Prawdopodobnie prawdziwie hiobowe wieści dotrą do nas dopiero za jakiś czas. Spróbujmy więc spokojnie – choć pewnie siłą rzeczy dość chaotycznie – zastanowić się, kto jest winien całej sytuacji i co z niej wynika dla całego regionu.

Rolę Musawiego oceniam bardzo krytycznie. Zachował się niezwykle nieodpowiedzialnie. Wyprowadził na ulicę setki tysięcy młodych ludzi i własciwie zostawił ich bez przywództwa, przez kilka ostatnich dni powtarzał wciąż te same frazesy o konieczności powtórzenia wyborów, kiedy wiadomo było, ze po użyciu siły przez władze w całej sprawie już nie chodzi o wybory. Nie mówiąc już o tym, że przez cały tydzień przywódcy opozycji nie potrafili przedstawić jakichkolwiek dowodów (dowodów, a nie domysłów, plotek, uzasadnionych wątpliwości), że wybory zostały sfałszowane. Serce mówi mi, że to demonstranci mają rację i rzeczywiście zostali okradzeni ze zwycięstwa, jednak rozum podpowiada (z dnia na dzień coraz bardziej intensywnie), że zostali zmanipulowani i wykorzystani do wewnetrznych porachunków w gronie irańskiej elity rządzącej.

Ponowione wczoraj przez Musawiego wezwanie do strajku generalnego (i radosne przyznanie przy tym, że tak właściwie to nie wie on jak go zorganizować) świadczą o tym, że stracił kompletnie kontakt z rzeczywistością. Co gorsza, przez swoje tyleż buńczuczne, co ogólnikowe odezwy naraża życie swoich zwolenników. Bo zielona rewolucja przegrała – to jasne dla każdego w miarę kompetentnego i trzeżwego obserwatora. Jedyną dobrą rzeczą, którą jeszcze można zrobić to minimalizować straty. Zgodzić się na proponowane przez Chameneiego ponowne przeliczenie 10 proc. głosów i wezwać zwolenników do przerwania demonstrancji i poczekania na lepsze czasy. Oczywiście pociąga to za sobą upokorzenie Musawiego, ale to jedyne, co dobrego może jeszcze zrobić – upokorzyć się i pozwolić wielu młodym osobom przeżyć i doczekać dni, kiedy zmiany będą możliwe.

Jedyne co mogłoby uchronić kandydata opozycji od obsadzenia go w roli najczarniejszego charakteru, to założenie, że wybory naprawdę zostały sfałszowane. Jeśli jednak wszystko odbyło się zgodnie z zasadami, a Musawi ramię w ramię z Alim Rafsandżanim postanowili wykorzystać zły wizerunek Ahmadeniżada do wspieranego przez ulicę pałacowego przewrotu – co jest w tej chwili równie prawdopodobne jak fałszerstwa – to nic nie jest w stanie go usprawiedliwić.

Kiedy Mohammad Chatami zawiódł ich zaufanie, kac wśród liberalnie nastawionej części Irańczyków był ogromny. Wiele lat zajęło im ponowne uwierzenie, że zmiany w ramach systemu są możliwe. Kac po klęsce zielonej rewolucji będzie o wiele większy i bardziej bolesny. To koniec Islamskiej Republiki Iranu jaką znamy. To koniec tzw. obozu reformistów, panów „chcielibyśmy, ale nie wiemy co i nie wiemy jak”. Wybory zapewne wciąż będą się odbywać, ale liberalna część społeczeństwa będzie je ignorować, napięcie będzie rosło, aż do kolejnego wybuchu – na przykład po śmierci Alego Chamenei.

Niektórzy zapewne się ucieszą i powiedzą, że nareszcie skończyła się fikcja quasi demokratycznego państwa. Nie podzielam tej radości. Iran w miarę nieźle funkcjonował w tym systemie, z biegiem lat – choć to prawda, że bardzo powoli i wśród wielu wstrząsów – ewoluował w strone kraju bardziej przewidywalnego i otwartego. Teraz zmienił sie de facto w dyktaturę, klasyczne państwo policyjne ze społeczeństwem przepołowionym na dwa nienawidzące się obozy. Co najbardziej niepokojące to fakt, że w tej chwili nie ma żadnego kontrprojektu politycznego wobec obecnego systemu, a co za tym idzie wszystkie przyszłe konflikty będą gwałtowne, chaotyczne i krwawe. Iran stał się państwem, w którym rządzi logika kwadratury koła i tylko jego wrogowie mogą się cieszyć z takiego stanu rzeczy.

Obawiam się również, że będzie to miało ogromne konsekwencje dla całego regionu. Jest prawie pewne, że Teheran postawi na izolację i straci ochotę na negocjacje dotyczące programu atomowego, czy Afganistanu. Ahmadineżad i Chamenei położą nacisk na nacjonalistyczną retorykę, która pozwoli im odzyskać twarz i scementować lekko zachwiane fundamenty władzy. Niestety uważam za bardzo prawdopodobne, że w takiej sytuacji, Barack Obama nie zdoła powstrzymać Izraela przed atakiem na irańskie instalacje nuklearne, a czym to się może skończyć, to, prawdę mówiąc, nawet nie chce mi się myśleć.

I tylko cholernie mi żal tych tysięcy młodych ludzi, którzy wyszli na ulice irańskich miast. Są martwi albo przegrani. Wystawieni przez swoich przywódców jako mięso armatnie, pozbawieni wiary w szybkie zmiany, rozgoryczeni. Przynajmniej tak bym się czuł na ich miejscu. Mam jednak nadzieję, ze znajdą w sobie więcej optymizmu i siły, niż ja.

Ciekawe, czy kiedy Mir-Hossein Musawi przeszło tydzień temu ogłaszał, że wybory prezydenckie w Iranie zostały sfałszowane, zdawał sobie sprawę, że właśnie rozpoczął proces dekompozycji republiki islamskiej. Oto on, wierny uczeń Ajatollacha Chomeiniego, były premier, doprowadził do kompletnej delegitymizacji systemu stworzonego przez swojego mistrza.

Niestety dla Iranu, koniec tego specyficznego, teokratyczno demokratycznego tworu nie przynosi ze sobą żadnego nowego pomysłu na urządzenie państwa. Obserwujemy smutne dogorywanie sprowokowanej przez Musawiego zielonej rewolucji i równie przygnebiające dryfowanie Iranu w stronę krwawej, nagiej dyktatury. I wygląda na to, że to nie koniec smutnych wiadomości. Prawdopodobnie prawdziwie hiobowe wieści dotrą do nas dopiero za jakiś czas. Spróbujmy więc spokojnie – choć pewnie siłą rzeczy dość chaotycznie – zastanowić się, kto jest winien całej sytuacji i co z niej wynika dla całego regionu.

Rolę Musawiego oceniam bardzo krytycznie. Zachował się niezwykle nieodpowiedzialnie. Wyprowadził na ulicę setki tysięcy młodych ludzi i własciwie zostawił ich bez przywództwa, przez kilka ostatnich dni powtarzał wciąż te same frazesy o konieczności powtórzenia wyborów, kiedy wiadomo było, ze po użyciu siły przez władze w całej sprawie już nie chodzi o wybory. Nie mówiąc już o tym, że przez cały tydzień przywódcy opozycji nie potrafili przedstawić jakichkolwiek dowodów (dowodów, a nie domysłów, plotek, uzasadnionych wątpliwości), że wybory zostały sfałszowane. Serce mówi mi, że to demonstranci mają rację i rzeczywiście zostali okradzeni ze zwycięstwa, jednak rozum podpowiada (z dnia na dzień coraz bardziej intensywnie), że zostali zmanipulowani i wykorzystani do wewnetrznych porachunków w gronie irańskiej elity rządzącej.

Ponowione wczoraj przez Musawiego wezwanie do strajku generalnego (i radosne przyznanie przy tym, że tak właściwie to nie wie on jak go zorganizować) świadczą o tym, że stracił kompletnie kontakt z rzeczywistością. Co gorsza, przez swoje tyleż buńczuczne, co ogólnikowe odezwy naraża życie swoich zwolenników. Bo zielona rewolucja przegrała – to jasne dla każdego w miarę kompetentnego i trzeżwego obserwatora. Jedyną dobrą rzeczą, którą jeszcze można zrobić to minimalizować straty. Zgodzić się na proponowane przez Chameneiego ponowne przeliczenie 10 proc. głosów i wezwać zwolenników do przerwania demonstrancji i poczekania na lepsze czasy. Oczywiście pociąga to za sobą upokorzenie Musawiego, ale to jedyne, co dobrego może jeszcze zrobić – upokorzyć się i pozwolić wielu młodym osobom przeżyć i doczekać dni, kiedy zmiany będą możliwe.

Jedyne co mogłoby uchronić kandydata opozycji od obsadzenia go w roli najczarniejszego charakteru, to założenie, że wybory naprawdę zostały sfałszowane. Jeśli jednak wszystko odbyło się zgodnie z zasadami, a Musawi ramię w ramię z Alim Rafsandżanim postanowili wykorzystać zły wizerunek Ahmadeniżada do wspieranego przez ulicę pałacowego przewrotu – co jest w tej chwili równie prawdopodobne jak fałszerstwa – to nic nie jest w stanie go usprawiedliwić.

Kiedy Mohammad Chatami zawiódł ich zaufanie, kac wśród liberalnie nastawionej części Irańczyków był ogromny. Wiele lat zajęło im ponowne uwierzenie, że zmiany w ramach systemu są możliwe. Kac po klęsce zielonej rewolucji będzie o wiele większy i bardziej bolesny. To koniec Islamskiej Republiki Iranu jaką znamy. To koniec tzw. obozu reformistów, panów „chcielibyśmy, ale nie wiemy co i nie wiemy jak”. Wybory zapewne wciąż będą się odbywać, ale liberalna część społeczeństwa będzie je ignorować, napięcie będzie rosło, aż do kolejnego wybuchu – na przykład po śmierci Alego Chamenei.

Niektórzy zapewne się ucieszą i powiedzą, że nareszcie skończyła się fikcja quasi demokratycznego państwa. Nie podzielam tej radości. Iran w miarę nieźle funkcjonował w tym systemie, z biegiem lat – choć to prawda, że bardzo powoli i wśród wielu wstrząsów – ewoluował w strone kraju bardziej przewidywalnego i otwartego. Teraz zmienił sie de facto w dyktaturę, klasyczne państwo policyjne ze społeczeństwem przepołowionym na dwa nienawidzące się obozy. Co najbardziej niepokojące to fakt, że w tej chwili nie ma żadnego kontrprojektu politycznego wobec obecnego systemu, a co za tym idzie wszystkie przyszłe konflikty będą gwałtowne, chaotyczne i krwawe. Iran stał się państwem, w którym rządzi logika kwadratury koła i tylko jego wrogowie mogą się cieszyć z takiego stanu rzeczy.

Obawiam się również, że będzie to miało ogromne konsekwencje dla całego regionu. Jest prawie pewne, że Teheran postawi na izolację i straci ochotę na negocjacje dotyczące programu atomowego, czy Afganistanu. Ahmadineżad i Chamenei położą nacisk na nacjonalistyczną retorykę, która pozwoli im odzyskać twarz i scementować lekko zachwiane fundamenty władzy. Niestety uważam za bardzo prawdopodobne, że w takiej sytuacji, Barack Obama nie zdoła powstrzymać Izraela przed atakiem na irańskie instalacje nuklearne, a czym to się może skończyć, to, prawdę mówiąc, nawet nie chce mi się myśleć.

I tylko cholernie mi żal tych tysięcy młodych ludzi, którzy wyszli na ulice irańskich miast. Są martwi albo przegrani. Wystawieni przez swoich przywódców jako mięso armatnie, pozbawieni wiary w szybkie zmiany, rozgoryczeni. Przynajmniej tak bym się czuł na ich miejscu. Mam jednak nadzieję, ze znajdą w sobie więcej optymizmu i siły, niż ja.