Niespokojne pogranicze

Afgańsko-pakistańskie pogranicze jest jednym z najbardziej zapalnych punktów na mapie świata, jednak dotychczas nikomu nie udało się znaleźć recepty na okiełznanie panującego tam chaosu; a on zagraża nie tylko stabilności regionu, ale i bezpieczeństwu całego świata.

Biorąc pod uwagę sytuację w Afganistanie, obecnie to na Pakistan spada ciężar odpowiedzialności za uporządkowanie spraw tego regionu. Przyparty do muru bombajskimi zamachami, pierwszy od lat cywilny prezydent tego kraju, Asif Ali Zardari, rozpoczął kampanię, która ma zaprowadzić porządek na tych terytoriach. Na razie sytuacja na pograniczu jest dla niego niezbyt pomyślna – od kilku dni trwają tam wzmożone walki, a wczoraj znów zaatakowano jeden z konwojów przewożących sprzęt dla sił ISAF walczących w Afganistanie.

Pogranicze to ma swoją barwną historię i wynikający z niej koloryt, którego nie sposób pominąć opisując obecną sytuację tego regionu Azji. Jego mieszkańcami są Pasztunowie, podzieleni na wiele wojowniczych, nomadycznych plemion, posługujący się swoiście rozumianym kodeksem honorowym (Pasztunwali) i własnymi prawami, zamieszkujący tereny położone po obu stronach niespokojnej granicy. Pasztustan, jak często nazywane są te terytoria, jest miejscem, gdzie zwierzchnia władza jakiegokolwiek państwa jest równie iluzoryczna, jak dzieląca go na pół afgańsko-pakistańska granica. Wytyczona przez Brytyjczyków w roku 1893, ciągnie się ona przez ponad 2600 km wzdłuż tzw. linii Duranda, dzieląc terytoria zamieszkane przez plemiona Pasztunów między Afganistan i Pakistan. Choć o obecnym obliczu tych rejonów decydowali lata temu Brytyjczycy, warto pamiętać, że Pasztunowie nigdy nie uznali ich zwierzchności i choć częściowo znajdowali się pod ich panowaniem, nigdy nie złożyli broni, stale atakując posterunki armii królewskiej. To właśnie wojownicze plemiona pasztuńskie oraz – co nie bez znaczenia – nierzadko wręcz ekstremalne warunki geograficzne i klimatyczne zatrzymały pochód brytyjskiego imperium w drugiej połowie XIX wieku, zaś niecałe sto lat później – Sowietów; jest to fakt, który do dziś napawa mieszkańców tych ziem wielką dumą.

Obecnie, ta ziemia niczyja, nad którą kontroli nie sprawuje ani rząd w Islamabadzie, ani tym bardziej ten w Kabulu, jest wylęgarnią terrorystów, bezpieczną przystanią dla wszelkiej maści ekstremistów, a co za tym idzie – kluczowym miejscem decydującym o stabilności nie tylko Azji Centralnej i Południowej, ale i całego świata. Czy prezydent państwa, takiego jak Pakistan – na wpół upadłego, w wielu aspektach całkowicie dysfunkcjonalnego, nie kontrolującego własnych służb specjalnych – może myśleć o zwycięstwie nad Pasztunami, ludźmi, których nie byli w stanie nagiąć do własnej woli dwa potężne imperia?

Przed Zardarim i podległymi mu służbami oraz wojskiem piętrzą się problemy, których rozwiązanie nie będzie proste. W każdym innym państwie na świecie, sprawą terrorystów i rebeliantów zająć miałoby się wojsko i powiązane z nim służby specjalne; w każdym, ale nie w Pakistanie. Osławiony pakistański wywiad wojskowy ISI jest nie tylko skorumpowany, ale i na tyle mocno powiązany z pasztuńskimi plemionami i Talibami, że nie jest wiarygodnym partnerem w walce z nimi. Organizując na pograniczu afgańsko-pakistańskim, pod koniec lat 70. i w latach 80. obozy dla afgańskich (a właściwie w większości pasztuńskich) mudżahedinów oraz uchodźców z tego ogarniętego wyniszczającą wojną kraju, ISI de facto wychowało kolejne pokolenia watażków rządzących w Kabulu po wycofaniu się Armii Czerwonej. Z pakistańskim wywiadem wojskowym ściśle powiązany był Galbuddin Hekmatiar, który w planach Pakistanu miał stać się marionetkowym władcą wyniszczonego wojną z Armią Czerwoną Afganistanu, lecz który nie podołał zadaniu. Szybko został więc „wymieniony” na dowodzonych przez mułłę Omara Talibów, którzy rządzili w Afganistanie w latach 1996-2001 . Jednak nawet wywodzący się głównie z pasztuńskich plemion Talibowie nie zdołali okiełznać w pełni chaosu pogranicza.

Ponadto, ISI przez długi czas pomagało Abdulowi Chanowi, ojcu pakistańskiej bomby atomowej, w prowadzeniu jego „nuklearnego Wal-martu” (podejrzewa się, że to dzięki pośrednictwu ISI Chan  chciał sprzedać materiały rozczepialne Talibom), było zamieszane w niezliczoną ilość zamachów w Indiach (włącznie z tymi z Bombaju z ubiegłego roku) i w wielu innych miejscach na całym świecie, oraz od lat stale jątrzy sytuację w spornym Kaszmirze.

Prezydent Pakistanu, słusznie nie ufając skorumpowanym wywiadowi wojskowemu (ISI), postanowił przekwalifikować inną służbę specjalną do zadań antyterrorystycznych i antyekstremistycznych. Tą działką ma się zająć, powołany jeszcze przez  jego poprzednika – generała Perweza Muszarrafa – do wykrywania i przeciwdziałania kolejnym zamachom na jego głowę, SIG (Special Investiagation Group). Zreorganizowana przy pomocy brytyjskich służb specjalnych, wzorowana na centrum przeciwdziałania terroryzmowi w MI5, a nawet w dużej mierze współfinansowana z brytyjskich pieniędzy, nowa-stara służba ma odegrać kluczową rolę w walce w ukrywającymi się na pograniczu Talibami i popierającymi ich, zrewoltowanymi pasztuńskimi plemionami. Dysponująca nowoczesną technologią, dobrze wyposażona i wyszkolona, w wojnie z pakistańskimi Talibami ma skupić się na nowoczesnych metodach pozyskiwania informacji, m.in. poprzez analizę materiału genetycznego czy zdjęć satelitarnych.

Niestety, wydaje się, że SIG nie posiada tak szerokiej bazy informatorów, jak ISI, co może okazać się piętą achillesową całego projektu. Dodatkowo, można przypuszczać, że Zardari, reformując SIG, myśli bardzo perspektywicznie – zapewne ma się ono dla niego i jego ewentualnych następców podstawową służbą specjalną, przy pomocy której dzierżyć będą ster władzy w Islamabadzie. Nie wiadomo jednak, czy niejako odsunięte od operacji (choć faktycznie niechętnie współpracująca z Zardarim) służby ISI nie będą starały się potwierdzić swojej pozycji jednego z głównych – jeśli nie głównego – ośrodka decyzyjnego w kraju, choćby poprzez torpedowanie wysiłków SIG, a co za tym idzie i całej operacji przeciw Talibom.

Wojsko, mimo iż mające wiele cech wspólnych z pakistańskim wywiadem wojskowym, jest bez wątpienia nieco bardziej wiarygodnym kooperantem w pacyfikacji (nie da się tego inaczej nazwać) niespokojnego pogranicza. To na nim spoczywa niemal cały ciężar wykonania operacji w regionie.

Pakistańskie dowództwo zdecydowało się na, barbarzyńską z naszej – europejskiej – perspektywy, taktykę burzenia każdej wioski, która wspiera Talibów i rebeliantów, oraz każdego budynku, w którym mogliby się oni ukryć. Osobiście uważam takie działanie za niepotrzebne okrucieństwo – Rosjanie stosowali dokładnie taką samą taktykę w czasie swojej inwazji na Afganistan, ale nic dzięki temu nie zyskali; obawiam się, że tak samo będzie w przypadku trwającej już od kilkunastu dni operacji Pakistanu. Nie tylko rebelianccy Pasztunowie nie ulegną, a Talibów nie uda się rozbić, ale wręcz powiększy się baza społeczna obu grup zbrojnych. Efektem tego może być wzbierająca fala zbrojnych wystąpień i opór coraz większej ilości plemion, a co za tym idzie – jeszcze większa destabilizacja Pakistanu.

O ile na razie najbardziej krwawe akty tego konfliktu rozgrywają się na terytorium autonomicznej prowincji FATA (Federalnie Administrowane Terytoria Plemienne), leżącej najbliżej granicy z Afganistanem, w sąsiednich dystryktach nie jest dużo lepiej. Z całej Północno-Zachodniej Prowincji Granicznej codziennie dochodzą informacje o kolejnych atakach na przedstawicieli władzy, posterunki wojskowe i policyjne, a także banki. W prowincji Swat, do niedawna uznawanej za jedno z najatrakcyjniejszych turystycznie miejsc w kraju, władza centralna co prawda nadal istnieje, ale bojąc się rebeliantów, właściwie nie działa. Z ponad 1,600 policjantów pracujących w regionie, połowa już zdezerterowała, przez co ludność tych terenów została wydana nie tylko w ręce rebeliantów, ale i zwykłych bandytów.

Jest to konflikt znacznie mniej widowiskowy niż walki w Strefie Gazy, a zarazem znacznie bardziej wyrównany. Pasztunowie, jak chyba nikt inny na świecie, opanowali zasady walki w konflikcie asymetrycznym: Wojciech Jagielski w swojej „Modlitwie o deszcz”, opisując walczących w Afganistanie mudżahedinów (wywodzących się, co warto podkreślić, w większości z plemion pasztuńskich), porównywał ich – za Rosjanami – do duchów pustyni, którzy „nie wiadomo skąd i kiedy pojawiali się (…). Strzelali, rzucali granaty i rozpływali się wśród skał koloru khaki”. Nie sposób wygrać konwencjonalna bronią z tak walczącym przeciwnikiem, o czym przekonali się zarówno Brytyjczycy, Rosjanie, jak i obecnie działające na terytorium Afganistanu międzynarodowe siły ISAF. Sama siła w tej walce nie wystarczy, a nawet zapewne przyniesie efekty zgoła inne od zamierzonych. Wydaje się, że tym, co mogłoby pomóc jest swoiście pojmowana dyplomacja plemienna, która w wielkim skrócie sprowadza się do zasady divide et impera. Pakistanowi, dzięki świetnemu wyczuciu spraw plemienno-klanowych i niewątpliwemu talentowi oficerów ISI, udawało się przez wiele lat tworzyć i rozbijać sojusze między afgańskimi komendantami w taki sposób, by najsilniejszy z nich zawsze stał po stronie rządu w Islamabadzie, a jednocześnie nie czuł się na tyle bezpiecznie, żeby starać się usamodzielnić.

Niestety, z powodów opisanych wcześniej, na magików z ISI liczyć już nie można. Bez nich źle, a nimi jeszcze gorzej – prezydent Zardari musi mieć naprawdę twardy orzech do zgryzienia, bo musi zdawać sobie sprawę z niekorzystnej sytuacji, w której się znalazł: z ogromną częścią pasztuńskich plemion nie ma sensu pertraktować, ISI, które mogłoby mu pomóc, może jednocześnie mu zaszkodzić, a dodatkowo od zamachów w Bombaju stale wzmaga się presja ze strony środowiska międzynarodowego.

Zardari znajduje się już pod ścianą. Na szczęście. W odróżnieniu od Muszarrafa, który będąc w znacznie lepszej sytuacji, przez długi czas mógł mydlić oczy społeczności międzynarodowej anemiczną w jego wykonaniu „walką” z ekstremizmem, nowy prezydent nie ma wyjścia: musi podjąć wyzwanie, podnieść rzuconą mu rękawicę i faktycznie zacząć działać. Pakistan albo wyjdzie z tej opresji cało, a Zardari – wzmocniony, albo padnie. Trzeciej drogi nie ma. To gra o najwyższą stawkę.