Zmiana = Dyplomacja

Bombardowanie Gazy. Zjęcie autorstwa telewizji Al-Jazeera
Bombardowanie Gazy. Zdjęcie autorstwa telewizji Al-Jazeera

Dziś kolejny dzień niepokojów na Bliskim Wschodzie, kolejny dzień, kiedy Hamas wali rakietami w izraelskich cywili (i właściwie tylko cywili – praktycznie nie zdarza się, aby rakiety spadały na cele wojskowe), kolejny dzień, kiedy trwa w najlepsze izraelska ofensywa na Strefę Gazy i kiedy obok bojowników w sposób nieunikniony giną palestyńscy cywile (bo jak ich od siebie odróżnić?).

W tej sytuacji wielu domaga się, o czym niedawno pisał Maciej Lewandowski, aby prezydent elekt zajmował jasne stanowisko w sprawie konfliktu. Ba! Więcej nawet, wielu już oskarża Obamę o kontynuowanie polityki bushowskiej stwierdzając, że prawdziwym krokiem w stronę pokoju byłoby utworzenie niepodległego państwa palestyńskiego. Cóż na to Obama? Zachowuje rozsądek, którego wielu już dawno zabrakło.

Jako prezydent przyszły, nie zaś urzędujący, umiejętnie unika wymachiwania szabelką w którąkolwiek stronę. Już teraz zaczyna realizować politykę, o której mówił w kampanii wyborczej, a która sprowadza się do unikania niepotrzebnego angażowania USA na świecie.

Nikt kto zajmuje się polityką bliskowschodnią nie ma wątpliwości, że trwały pokój w regionie będzie mógł być zapewniony tylko w takiej sytuacji, w której będzie to na rękę zarówno Izraelowi jak i USA. Problem polega na tym, że obecny kryzys  oraz  okres, w którym  dokonuje się przekazanie władzy w Ameryce nie sprzyja rozmowom pokojowym. Rząd izraelski nie miał wyjścia – musiał odpowiedzieć na nasilające się ataki, aby uniknąć silnych protestów własnej opinii publicznej.

Izrael przygotowuje się do wyborów. Ale operacja kierowana przez rząd nie jest na tyle skuteczna, by mogła zdobyć dla niego pożądaną liczbę głosów. Z drugiej strony USA pogrążone są w kryzysie. Zapowiadają ograniczenie rozpasanej polityki zagranicznej, ponieważ w przeciwnym wypadku groziłoby to całkowitą zapaścią gospodarczą. Zarówno strona izraelska jak i palestyńska zdaje sobie z tego wszystkiego sprawę. Hamas nie bez przyczyny rozpoczął wzmożone ataki na Izrael właśnie teraz, gdy szykuje się zmiana warty w Białym Domu. Możliwe, że Izrael zareagowałby inaczej, gdyby Obama był już urzędującym prezydentem, jednak na razie trwa era George’a W. Busha, który za ewangelikańsko-żydowskim lobby stoi murem. W końcu to tym ludziom zawdzięcza to, że utrzymał się w Białym Domu do tej pory.

Nikt jeszcze nie wie, co przyniosą nowe rządy i właśnie ta niepewność popycha obie strony do działania. Hamas może liczyć na to, że nowa administracja będzie z nim rozmawiać nawet wtedy, gdy będzie prowadził politykę agresywną. Izrael wie, że USA są jedynym państwem na świecie, z którym musi się bezwzględnie liczyć, dlatego szybkim i zdecydowanym atakiem będzie dążył do zakończenia całej operacji przed nominacją nowego prezydenta.

Jakie zmiany zapowiada przyszły prezydent? Przede wszystkim wiadomo, że Obama zamierza stawiać na dyplomację i prawdę mówiąc po rządach Busha trudno nie uznać tego za poważną zmianę. Już teraz mówi się o tym, że najprawdopodobniej szybko dojdzie do rozmów z Iranem, co nie oznacza bynajmniej, że USA przestały uznawać ten kraj za państwo niebezpieczne dla światowego pokoju. Podobnie rzecz ma się z Hamasem. Polityka izolacji prowadzona przez Zachód właściwie nie wniosła nic konstruktywnego do procesu pokojowego – obecny konflikt dobitnie o tym świadczy. Najpewniej te rozmowy będą prowadzone zakulisowo, ponieważ Hamas znajduje się na liście organizacji terrorystycznych Departamentu Stanu USA. W praktyce mediacja i rola Obamy może wyglądać podobnie jak niegdysiejsza rola Clintona w rozmowach między IRA a Wielką Brytanią. Tamtejszy konflikt pokazał, jak wiele można osiągnąć, gdy obie strony rzeczywiście chcą porozumienia.

To, co może wywołać niepokój to nie bliskowschodnia polityka Obamy, ale  jego do tej pory nieokreślone stanowisko wobec planów budowy tarczy antyrakietowej. Nie mam tu na myśli jedynie Polski. Polska jest tu raczej problemem drugorzędnym. Prawdziwym szczytem odwagi/głupoty byłoby przyzwolenie z jego strony na instalację elementów tarczy w Indiach, co miałoby skutki dużo bardziej dramatyczne niż tarcza w naszym kraju. O ile instalacja w Polsce mocno działałaby na nerwy Rosji i zaburzyła równowagę geostrategiczną w rejonie stabilnej Europy, o tyle budowa tarczy w Indiach oznaczałaby bardzo konkretną zmianę jakościową w układzie równowagi geostrategicznej między Indiami i Pakistanem. To mogłoby być wprost zachętą dla Indii do podejmowania dużo bardziej zdecydowanych działań militarnych wobec Pakistanu. Obecna równowaga regionalna to w znacznej mierze równowaga strachu, ale trzeba brać pod uwagę to, że Indie i tak mają już sporą przewagę nad Pakistanem, jeśli chodzi o potencjał nuklearny. Po wybudowaniu tarczy uzyskałyby przewagę bezwzględną.

Wypada mieć nadzieję, że Obama idąc ścieżką dyplomacji zwinie całkowicie bushowskie plany budowy tarczy antyrakietowej gdziekolwiek miałaby ona powstać. Jest to uzasadnione zarówno ekonomicznie jak i politycznie nie mówiąc o tym, że skuteczność tarczy też nie jest do końca pewna.