Konflikt w Strefie Gazy zakończył się (?) równie niespodziewanie, jak zaczął. Napisano o nim wiele, nierzadko błędnie – moim zdaniem – mniemając, że radykalnie odmieni on sytuację w regionie. Tak się jednak nie stanie.
Nie oznacza to jednak, że ten krwawy konflikt nie będzie mieć żadnego wpływu na Bliski Wschód; wręcz przeciwnie – być może będzie najważniejszym wydarzeniem od inwazji na Irak z roku 2003. O ile jednak tamto wydarzenie było swego rodzaju radykalną rewolucją, która całkowicie zmieniła rozkład sił i zapaliła antyzachodnią pochodnię w tym regionie, to wynikiem konfliktu w Strefie Gazy najprawdopodobniej będzie ugruntowanie pewnych kierunków rozwoju sytuacji w regionie, co właśnie – paradoksalnie – może doprowadzić do poważnych przetasowań w tym rejonie świata. Dotyczyć to będzie zarówno relacji izraelsko-palestyńskich, ale także – o czym przekonamy się dopiero za jakiś czas – struktury środowiska międzynarodowego na Bliskim Wschodzie.
O tym, że 1350 palestyńskich ofiar operacji Płynny ołów jedynie rozwścieczy ich żyjących pobratymców, nie muszę chyba nikogo przekonywać. Ten starannie pielęgnowany gniew za wszystko, co Palestyńczykom wyrządził Izrael, od lat nie tylko nie pozwala na pokojowe wygaszenie konfliktu, ale jest wręcz paliwem go podsycającym. To dzięki niemu Hamas zdobył zdecydowaną większość mandatów w wyborach parlamentarnych z roku 2006 i to on sprawił, że mimo pogarszającej się (od momentu rozpoczęcia przez Hamas zbrojnej eliminacji Fatahu w Strefie Gazy w roku 2007) sytuacji ekonomicznej, Palestyńczycy z Gazy nie odrzucili rządzących tam obecnie ekstremistów. Izraelska akcja militarna okazać się może więc wodą na młyn hamasowców, którzy zepchną umiarkowany Fatah do jeszcze głębszej niż obecnie defensywy. Patrząc na to w ten sposób, Płynny ołów ugruntuje jedynie w Palestyńczykach przekonanie, że z Izraelem nie powinno się rozmawiać – jak robił to Fatah, ale walczyć – tak jak Hamas.
O ile spór palestyńsko-izraelski wydaje się być nierozwiązywalny z samej jego zasady, więc znaczenie jego nowego rozdziału w tej kwestii jest niewielkie, to nie można jednak nie zauważyć, że najnowsza odsłona tego konfliktu może mieć znacznie bardziej poważne konsekwencje na arenie międzynarodowej. Samozwańczym adwokatem Palestyńczyków od lat jest Iran i to on, a dokładniej jego obecny prezydent, na całym konflikcie zyskać może najwięcej. Być może to dzięki niemu, Ahmadineżadowi uda się po raz kolejny wygrać wybory prezydenckie (12 czerwca 2009 roku); udało się mu bowiem odwrócić uwagę Irańczyków od katastrofalnego stanu irańskiej gospodarki i skierować ją właśnie na izraelski atak. Ponadto, wydaje się, że wizja polityki zagranicznej urzędującego prezydenta, którą – jak wydawało się jeszcze niedawno – zaczęła odrzucać przeważająca część społeczeństwa, uznając ją jako szkodliwą dla interesów państwa, może okazać się znów atrakcyjna.
Byłby to koniec marzeń o zmianie antyzachodniej polityki Teheranu w najbliższej przyszłości.
Co więcej, ta irańska wizja porządku na Bliskim Wschodzie jest niezwykle atrakcyjna także dla obywateli innych państw regionu: Egiptu, Arabii Saudyjskiej czy Jordanii. Kraje te milczały w sprawie konfliktu lub wręcz uznały (tak jak Egipt), że to Hamas swoimi atakami sprowokował całą operację. Ajatollah Ali Chamenei wykorzystał to milczenie i w mowie skierowanej do Arabów, wezwał tych, „którzy milczeli” do obrony interesów Palestyńczyków. O ile elity rządzące tymi państwami nie przejęły się odezwą irańskiego przywódcy, to jego słowa na pewno padły na podatny grunt. Sam atak wywołał wśród Arabów niemałe poruszenie, czego wynikiem była seria dużych demonstracji w stolicach państw arabskich. O ile część z nich – jak choćby ta w stolicy Syrii – była bez wątpienia inspirowana przez rządy, to protesty w Kairze, Aleksandrii oraz Ammanie były na pewno nie w smak władzom Egiptu i Jordanii, tym bardziej, że bardzo trafnie oddają one to, co myśli arabska ulica. A ona, dotychczas niechętna szyickiemu i niearabskiemu Iranowi, może zacząć nieco bardziej ufnie patrzeć na państwo ajatollahów. Niewykluczone, że za jakiś czas – dzięki konsekwentnej polityce Iranu w kwestii palestyńskiej – ta sama arabska, sunnicka ulica, uzna, że irańscy mułłowie bronią interesu Islamu jako całości znacznie lepiej niż rządy ich państw: Irańska niechęć do Izraela i Zachodu jest czymś, co łatwo pokonuje bariery między obu odłamami Islamu (czego przykładem jest choćby sunnicki Hamas).
Może to mieć ogromne znaczenie w przyszłości – tym, co dotychczas ograniczało wpływy Iranu na Bliskim Wschodzie byli właśnie sami Arabowie, a dokładniej ich niechęć do szyickich Persów. Iran, mimo – a może z powodu – swego niewątpliwego potencjału, którego bały się inne państwa regionu, stał zawsze nieco z boku muzułmańskiej wspólnoty. Od drugiej wojny w Iraku, państwo ajatollahów bardzo konsekwentnie buduje swoją pozycję, czemu starają się zapobiec dotychczasowi liderzy – Egipt i Arabia Saudyjska. Zdobycie zaufania sunnickich Arabów może stać się kluczem do zdobycia przez Iran przewodnictwa w świecie Islamu i zwiększenia własnych wpływów. Irańskie władze grają na dwóch poziomach: w sferze międzyrządowej, radykalizując antyzachodni i antyizraelski obóz w łonie państw arabskich (Syria, Katar), zmniejszają siłę wpływu Ligi Państw Arabskich w regionie, oraz u podstaw, a więc w ramach społeczeństw arabskich, przedstawiając własny kraj jako prawdziwego obrońcę wiary i intersów wszystkich muzułmanów.
Taka taktyka może przynieść duże zmiany geopolityczne na Bliskim Wschodzie: z jednej strony może pchnąć „umiarkowane” państwa arabskie w objęcia Iranu, ale z drugiej – może przekonać je do jeszcze większego zacieśnienia współpracy z Zachodem, w celu zrównoważenia stale rosnących wpływów szyickiego reżimu ajatollahów na Bliskim Wschodzie. Którą drogę wybiorą? Tego nie przekonamy się wcześniej, niż za kilka lat.
Iran z definicji nie ma szans na uzyskanie realnego i długotrwałego poparcia arabskiej ulicy, ale chwilowe zyski dla Ahmadineżada są i tak jego wielkim sukcesem. Kiedy reżimy w Kairze, Ammanie i Rijadzie ściskały kciuki za Izrael i siedziały najciszej jak się da, Ahmadineżad wyrażał to, co myśleli zwykli ludzie od Maroka po Indonezję.
Moim zdaniem, im więcej będzie niezrozumiałych dla przeciętnych Arabów decyzji władz państw w których żyją, tym bardziej przychylnym wzrokiem będą patrzyć na Irańczyków. Jasne, w krótkookresowej perspektywie Iran nie ma szans na uzyskanie stałego poparcia arabskiej ulicy, ale w dłuższym okresie – już jak najbardziej. I nawet jeśli do samego Iranu nadal będą podchodzić z pewną dozą nieufności, to mogą wymóc na swoich własnych władzach objęcie podobnego do irańskiego kursu. A to byłoby już ogromne zwycięstwo Teheranu.
Nie sądzę, aby nienawidzący się z wzajemnością Arabowie i Persowie mogli dojść do jakiegoś trwałego porozumienia. Działa tu raczej mechanizm wróg mojego wroga jest moim przyjacielem, ale jest to chwilowe i absolutnie nietrwałe. Ahmadineżad może się podobać, kiedy wygraża Izraelowi, podobnie Nasrallah, ale o uzyskaniu stałego poparcia arabskiej ulicy nie ma moim zdaniem mowy.
Ulica ma także niewielki wpływ na politykę reżimów, które są praktycznie całkowicie wyalienowane od społeczeństwa. Reżimy są wbrew społeczeństwu, wbrew ludności. Gdyby ulica decydowała, Arabia Saudyjska byłaby zaprzysięgłym wrogiem Ameryki i mogłaby zawrzeć w tej sprawie taktyczny sojusz wymierzony w Waszyngton – ale, znowu, krótkotrwały i oparty na mechanizmie wróg mego wroga jest moim przyjacielem. Wiemy jednak jak jest, a zmiany reżimów się nie spodziewam. Choć w Egipcie wrze i kto wie, czy nie szykuje się tam jakaś rewolucja.
Jak powiedział mi egipski przyjaciel, lekarstwem na brak wolności jest religia, a lekarstwem na religię jest kapitalizm. Jeśli rzeczywiście tak jest, Egipt jest na początku tej drogi, a Iran w połowie.
Nie nazwałbym relacji między Persami, a Arabami nienawiścią – na pewno nie przepadają za sobą, ale to uczucie nie jest tak jednoznaczne i tak mocne jak nienawiść. Moim zdaniem z obu stron jest to mieszanka strachu (przed dominacją drugiej strony), narosłej przez lata nieufności, ale i swoiście pojmowanego "zachwytu", Mimo wszystko uważam więc, że bliżej im do siebie, niż często nam się wydaje.
Z wyalienowaniem arabskich rządów zgoda. Ale jak słusznie zauważyłeś, w państwach takich jak Egipt mocno zawrzało na wieść o tym, jak władze odniosły się do problemu interwencji Izraela. Nie mówię, że przy dalszym takim postępowaniu czeka nas jakaś druga rewolucja islamska w Egipcie – ale wiemy dobrze, że nawet reżimy autorytarne i monarchie są bardzo podatne na nacisk społeczeństwa, jeśli tylko poczują, że może ono zrobić im – delikatnie mówiąc 😉 – krzywdę.
A co do złotej myśli Egipcjanina, to obawiam się, że w warunkach Bliskiego Wschodu jest to tylko pobożne życzenie. Kiedyś na końcu podobnej sentencji, zamiast "kapitalizm" wstawiano "socjalizm w wydaniu arabskim" – wiemy dobrze, że wyszło to równie "dobrze", jak choćby w Polsce. Kraje arabskie muszą nadal szukać własnej drogi…
Nie jestem niestety orientalistą, ale słyszałem z wielu źródeł, że Persowie czują się od Arabów lepsi i traktują ich z góry. Trudno przezwyciężyć takie poczucie i dlatego obstaję przy krótkotrwałym sojuszu, który mógłby być możliwy.
Odnośnie Egiptu, tenże sam Egipcjanin nie wyklucza scenariusza rewolucji i przejęcia władzy przez Braci Muzułmanów. Oczywiście nie jutro czy za tydzień, ale nastroje w społeczeństwie pogarszają się i radykalizują.