Program Obamy – yes he can?

Barack Obama, któremu kibicowałem od momentu gdy ogłosił swój start w wyborach, wygrał w cuglach pokonując republikańskiego kandydata – udało mu się zostać pierwszym w historii czarnym prezydentem USA. Nikt nie ma wątpliwości, że Amerykanie głosując w tych wyborach zdecydowali się wybrać zmianę, jednak czy zmiana ta będzie rewolucyjna i czy rzeczywiście nastąpi? Jako że wiemy już kto za niedługo zasiądzie w Białym Domu, zatem wypada się w tym momencie okiem realisty przyjrzeć raz jeszcze kandydaturze Obamy, a zwłaszcza jego programowi. Czy Obama będzie miał szanse go zrealizować?

Barack Obama

Kiedy kilka lat temu Bush wysyłał amerykańskie wojska do Iraku i Afganistanu wydawać się mogło, przynajmniej części ludzi związanych z bushowską administracją, że obie te wojny mają sens i są do wygrania. Dzisiaj, gdy minęło lat kilka i broni masowego rażenia w Iraku nie znaleziono, widać wyraźnie, że przynajmniej ta wojna była w najlepszym razie bardzo drogim kaprysem republikańskiej administracji. Nic dziwnego zatem że lwia część amerykańskiego społeczeństwa ma dość irackiej awantury i chce wycofania stamtąd amerykańskich żołnierzy. Dokładnie to obiecał im Obama. Więcej nawet – zadeklarował, że wycofanie nastąpi w ciągu szesnastu miesięcy od objęcia przez niego urzędu prezydenckiego, czyli powinniśmy się tego spodziewać około połowy 2010 roku. Czy jest to termin realny? Na pewno tak – decyzja o wycofaniu leży w gestii prezydenckiej, jednak trzeba zdać sobie sprawę, że wycofanie to nie wszystko.

Ameryka nie może pozwolić sobie na pozostawienie Iraku w sytuacji, gdy krajowi temu grozić będzie rozpad i wojna domowa, a nie jest to wcale nieprawdopodobne. Nie ulega wątpliwości, że gdyby do tego doszło to zdestabilizowany zostałby cały Bliski Wschód. Jak widać receptą na stabilizację nie jest zwiększanie obecności wojskowej. Ameryka przekonuje się o tym co chwilę gdy do domu w trumnach wracają jej żołnierze. Działaniom amerykańskim brakuje subtelności i wyrafinowania, dowódcy zaś już na samym początku operacji zapomnieli o rzeczy najważniejszej – gdy chce się złapać mysz, trzeba użyć kota bo poradzi sobie skuteczniej niż transporter opancerzony. Aby zniszczyć terrorystów trzeba użyć wywiadu, rozpoznania i należy stworzyć warunki odcinające ich od zaplecza, czyli rzeczą podstawową powinno być dbanie o cywili. To wszystko w Iraku na pełnej linii szwankuje.

Czy prezydent może to zmienić? Niestety nie. Decyzje na miejscu należą do dowódców polowych, ci zaś nawet jeśli otrzymają rozkazy z Waszyngtonu muszą dostosować je do warunków, jakie zastają na miejscu. Dlatego nie da się naprawić tego co przespano, nie da się teraz ustabilizować Iraku. Jedyne co można zrobić to inwestować w rozwój irackich sił bezpieczeństwa i dzieje się tak od dawna. Można też odbudowywać infrastrukturę i zwiększać udział wojsk inżynieryjnych w samej misji. Co trzeba odrzucić?

Na pewno należy odrzucić wizję stworzenia w Iraku demokracji w pełnym tego słowa znaczeniu i trzeba przyzwyczaić się do wizji rządów teokratycznych. W praktyce są one nieuniknione, zamiennikiem może być tylko kolejna dyktatura świecka na wzór saddamowskiej, jednak gdyby taką dyktaturę wprowadzono sens całej misji irackiej trzebaby uznać za zerowy. W praktyce jedynie rządy duchownych albo właśnie dyktatura mogą Irak ustabilizować z tego prostego powodu, że duchowni posiadają dostateczne wpływy i charyzmę, zaś dyktator skupiający całość władzy w jednym ręku skutecznie mógłby dusić antagonizmy i stać na straży jedności kraju. Obama nie będzie miał wyjścia – wybierze opcję jedną albo drugą gdyż stabilizacja regionu będzie celem nadrzędnym.

Jednocześnie następować będzie zwiększanie kontyngentu wojskowego w Afganistanie, tylko że tutaj sytuacja też jest beznadziejna. Wojny z talibami nie da się wygrać, ale czy można jej nie przegrać? To wydaje się realne o ile talibowie zostaną uznani za stronę do prowadzenia rokowań i o ile zostaną dopuszczeni do rządów w wymiarze odzwierciedlającym proporcjonalnie ich realne wpływy. Niestety będzie to przypominało targowanie się z samym diabłem i dokładnie tak przez wielu Amerykanów zostanie odebrane – na szczęście dla Baracka Obamy większość z tych ludzi i tak głosowała na McCaina.

Jeśli chodzi o resztę zmian w polityce międzynarodowej, które były mniej akcentowane niż kwestia iracka, to możemy spodziewać się radykalnego odejścia od unilateralistycznej doktryny Busha, dopuszczającej wojnę prewencyjną. Dzięki temu można spodziewać się częściowej zmiany wizerunku USA na świecie. Jako, że Stany Zjednoczone, których gospodarka jest lokomotywą światowej gospodarki, znalazły się w kryzysie, zatem sama sytuacja będzie owocować powrotem do multilateralizmu i zbliżenia z wieloma krajami. Można spodziewać się, że Obama bardziej będzie liczył się nie tylko ze zdaniem Europy, ale również i takich krajów jak np. Wenezuela.

Kryzys światowy odbija się pośrednio na wszystkich, więc jasnym jest, że przesadne akcentowanie konfliktów i sporów oraz walka o amerykańską supremację stają się rzeczą drugorzędną. Jako, że ze współpracy międzynarodowej korzyść będą mieć wszyscy, zatem jasnym jest, że te postulatu są jak najbardziej realne. Jedyne problemy dotyczyć mogą w praktyce kształtu ostatecznego, jaki mieć będzie współpraca. Wydaje się, że czarnoskóry prezydent może być także bardziej wyczulony na kwestie współpracy z krajami afrykańskimi oraz z państwami Ameryki Łacińskiej – wszak bardzo wielu Latynosów zagłosowało właśnie na niego.

Nie wiadomo jeszcze jak Obama rozstrzygnie kwestię budowy tarczy antyrakietowej, a raczej trudno będzie znaleźć kwestię w stosunkach polsko-amerykańskich, która będzie bardziej zwracać uwagę USA na nasz kraj. Sprawa jest otwarta. Osobiście uważam, że decyzja co do tej kwestii nie zapadnie błyskawicznie gdyż o ile można oczekiwać wycofania się Obamy z doktryny Busha o tyle nie musi to oznaczać odrzucenia pomysłu tarczy z automatu. Zdecydować mogą dwie rzeczy – rachunek ekonomiczny i względy strategiczne, przy czym chyba ważniejsza będzie ta pierwsza kwestia. Jeśli nie nastąpi kolejne spektakularne wydarzenie ogniskujące uwagę prezydenta na kwestiach polityki zagranicznej, podobne do zamachów z 11 września 2001, należy oczekiwać, że ta administracja skupi się przede wszystkim na zagadnieniach polityki wewnętrznej i gospodarce.

Nie ulega wątpliwości, że jednym z głównych powodów dla których to Obama został prezydentem jest fakt, że dość powszechnie jest on odbierany jako człowiek lepiej znający się na gospodarce od McCaina, o Sarze Palin nie wspominając. Jednocześnie trudno nie zauważyć, że zarówno program McCaina, jak i program Obamy stosunkowo niedawno zaczęły akcentować kwestie ekonomiczne. Stratedzy obu kandydatów nie za bardzo mieli wyjście – musieli w obliczu postępującego kryzysu sformułować na poczekaniu programy gospodarcze. Głównie dlatego zarówno ten Obamy, jak i ten McCaina nie były zbyt spójne i nie należy traktować ich zupełnie na serio. Na program Obamy z prawdziwego zdarzenia musimy dopiero poczekać, jednak można zastanowić się nad realizmem jego kampanijnych haseł.

To co szczególnie zasługuje na uwagę to polityka podatkowa. Obama zamierza podnieść podatki dla najbogatszych 5% zarabiających ponad 250 tys. dolarów rocznie, a jednocześnie obniżyć je wszystkim biedniejszym, co Republikanie wprost nazywali socjalizmem. O ile sam pomysł obniżania podatków wydaje się słuszny, o tyle trudno będzie Obamie ten postulat zrealizować i jednocześnie zwalczyć ogromny deficyt finansów publicznych. Podniesienie podatków dla firm i najbogatszych obywateli (czyli w praktyce w większości przedsiębiorców) co również Obama postulował też raczej amerykańskiej gospodarce nie pomoże – zysk z tego będzie mizerny, na pewno nie zastąpi środków utraconych dzięki ulgom, a jednocześnie może zniechęcić część przedsiębiorców do inwestowania w USA. Obama raczej zdaje sobie z tego sprawę. Co zatem zrobi?

Najprawdopodobniej zacznie od podniesienia podatków najbogatszym zaś kolejne postulaty będzie starał się zrealizować za mniej więcej dwa lata. Jest to termin optymalny, zapewniający czas na przynajmniej częściowe odbudowanie budżetu federalnego i gwarantujący, że wymierne skutki obniżek podatków wyborcy odczują zanim skończy się Obamie kadencja.

Obama poparł 700-miliardowy plan ratowania finansów (oraz wcześniej jeszcze – rozdanie obywatelom 100 mld dolarów w formie bezpośredniej, co miało ożywić popyt), co za tym idzie zamierza zwiększyć interwencjonizm państwowy. Chce wprowadzenia ulg podatkowych dla przedsiębiorstw tworzących nowe miejsca pracy w ciągu najbliższych dwóch lat. Własne domy w roku 2009 stracić może prawie 3,5 mln Amerykanów. Obama chce 90 dni moratorium na przejmowanie nieruchomości przez banki zabezpieczającego prawa osób mających problem ze spłaceniem pożyczek hipotecznych. Zapisy takie dawałyby szanse na spłacenie należności bez konieczności licytowania kolejnych domów przez banki. Obama proponował również zwiększenie nadzoru nad firmami zajmującymi się przyznawaniem kredytów, popiera kolejny plan stymulacyjny – tym razem w wysokości 50 mld dolarów oraz zamierza o 13 tygodni wydłużyć okres pobierania zasiłków dla bezrobotnych.

Raczej nie ulega wątpliwości, że proponowane zmiany zostaną szybko wprowadzone, tylko czy realnie coś one zmienią? Na pewno stanowić one będą pewne ułatwienie dla najbiedniejszych jednak dawanie ryby to za mało. W praktyce może okazać się, że zamiast wydłużać zasiłki i stymulować Obama będzie zmuszony działać dokładnie odwrotnie. Wcześniej nie mógł Amerykanom zasugerować, że konieczne jest zaciśnięcie pasa – gdyby to postulował, przegrałby wybory.

W trakcie kampanii, zwłaszcza w okresie gdy cena ropy biła kolejne rekordy, obaj kandydaci dodawali do swej retoryki sporo pomysłów na poradzenie sobie z tą sytuacją. Obama postulował wtedy konieczność uniezależnienia się Ameryki od dostaw surowców energetycznych z zagranicy. Sam pomysł w sumie nie jest ani nowy, ani rewolucyjny, jednak czy jest realny? W praktyce Ameryki w kryzysie może nie być stać na finansowanie alternatywnych źródeł energii, zwłaszcza że Obama odrzucił finansowanie rozwoju energetyki nuklearnej, która jest czysta i tania. Nie ulega wątpliwości, że stopniowe przestawianie gospodarki będzie miało miejsce ale z powodu kryzysu trudno oczekiwać od Obamy rewolucji w tej sferze. Najpierw prezydent musi uporać się z kryzysem.

Kolejne postulaty Obamy dotyczyły palących kwestii związanych z ubezpieczeniami społecznymi. Obama chce zmniejszyć szarą strefę ludzi nie posiadających żadnego ubezpieczenia zdrowotnego, w tym celu zamierza powołać agencję regulującą prywatny rynek ubezpieczeniowy. Zamierza dążyć do zmian w prawie wymuszających konieczność sprzedawania polis również tym osobom, które stanowią ryzyko ubezpieczeniowe np. z powodu choroby. Mają też być wprowadzone obowiązkowe ubezpieczenia pracowników zatrudnionych w największych firmach, powszechne ubezpieczenia dzieci i subsydia dla najmniej zarabiających.

Ze społecznego punktu widzenia sam projekt wprowadzenia takich zmian jest jak najbardziej słuszny, jednak w praktyce zrealizowanie szybkie tych postulatów również może być bardzo trudne, zwłaszcza, że mogłoby wykończyć amerykański budżet. Wprowadzenia postulowanych zmian można oczekiwać chyba dopiero w momencie gdy USA wycofa się z Iraku, co umożliwi przesunięcie na ten cel odpowiednich środków. Obama mówił, ze zamierza wycofać wojska w ciągu 1,5 roku, zatem zmiany w ubezpieczeniach to coś, co będzie można zacząć najwcześniej za 2 lata.

Jeśli chodzi o politykę imigracyjną, to Obama będzie dążył do normalizacji statusu prawnego przebywających w USA nielegalnych imigrantów, głównie z Meksyku. Jest to rzecz którą uda mu się najpewniej zrealizować, gdyż ludzie ci zostaną w ten sposób przesunięci z szarej strefy, dzięki czemu zaczną płacić podatki. Jednocześnie Obama popierał budowę płotu na granicy meksykańskiej – nie należy o tym zapominać. Obama zawsze podkreślał, że należy nielegalną imigrację ograniczać.

Jeśli chodzi o kwestie obyczajowe to Obama jest za utrzymaniem prawa Roe vs. Wade czyli opowiada się za utrzymaniem legalności aborcji, popiera finansowanie badań nad komórkami macierzystymi itd. Ogólnie jest sztandarowym Demokratą, zaś wynik wyborczy zapewnia mu poparcie w sprawach obyczajowych ze strony Kongresu. Obama już teraz jednak zapowiedział, że nie będzie czekał na działania Kongresu – kwestie związane z dostępem do informacji o możliwości przeprowadzenia aborcji oraz badaniami medycznymi zliberalizuje w drodze zarządzeń prezydenckich.

Reasumując, wygląda na to, że kampanijne hasła Obamy można w większości traktować jako rzeczy możliwe do zrealizowania w długiej perspektywie. Dominacja Demokratów w obu izbach Kongresu powoduje, że z realizacją formalną postulatów nie powinno być problemu. Największym problemem jest sytuacja kraju, która szybkie wprowadzenie części zmian skutecznie uniemożliwia. Moim zdaniem zdecydowanie jest za wcześnie aby zarzucać Obamie bujanie w obłokach i obiecywanie gruszek na wierzbie, jak to postulują zwolennicy Partii Republikańskiej. W rzeczywistości polityka Obamy najpewniej będzie przede wszystkim pragmatyczna i spokojna. Nic tak dobrze nie działa na gospodarkę jak święty spokój właśnie, dlatego Obama będzie koncentrował się na naprawie finansów unikając angażowania się na świecie. Nie jest wykluczone, że sytuacja ta zostanie wykorzystana przez ChRL do dogonienia USA pod wieloma względami. Czy tak się stanie, czas pokaże.

Paweł Adamiec