Firma Yahoo!, jeden ze światowych liderów rynku przeglądarek internetowych oraz wszelkiego typu serwisów pokrewnych padła ofiarą wolnego rynku.
Ogłosiła bowiem konieczność zmniejszenia liczby zatrudnionych o 10%, co w jej przypadku daje około 1500 osób, które w najbliższych dniach wylądują na bruku. Powód tej decyzji zdaje się być oczywisty – olbrzymi spadek profitów firmy. Jak podają liczne źródła zanotowany spadek w przychodach obejmujących okres trzech miesięcy od 30 czerwca do 30 września wyniósł 64% w porównaniu z tym samym okresem roku ubiegłego, co w przeliczeniu na konkretne wartości daje stratę 97 milionów dolarów w tym konkretnym kwartale.
Źródeł spadku rentowności firmy Yahoo! jest kilka. Po pierwsze włodarze firmy uparcie odmawiali fuzji z Microsoftem, który począwszy od 2005 roku wysyłał mniej lub bardziej subtelne propozycje scalenia obydwu wówczas jeszcze potęg. Jednakże założyciele Yahoo! panowie Jerry Yang oraz David Filo (obydwaj są absolwentami fizyki na Wydziale Inżynierii Elektrycznej Uniwersytetu w Stanford) wespół z zarządem firmy stale odmawiali wszelkim sugestiom dotyczącym łączenia firmy. Niezrażony Microsoft obrał ostatecznie inną drogę i 1 lutego bieżącego roku zaproponował 44,6 miliarda dolarów w gotówce i akcjach za całkowite przejęcie firmy. Koniec końców, ani do fuzji ani do sprzedaży nie doszło, a dla samej Yahoo! sprawa zakończyła się jedynie drobną restrukturyzacją organizacyjną na szczeblu zarządzającym (do zarządu wszedł Carl Icahn – miliarder i udziałowiec akcji Yahoo, który dość usilnie lobbował na rzecz restrukturyzacji firmy bądź też ewentualnej fuzji) i sporym spadkiem dochodów.
Drugim powodem regresu firmy Yahoo! jest nieustanne przegrywanie rywalizacji ze swoim rywalem – firmą Google. Firma założona w 1998 roku przez dwóch, jak na ironię, doktorantów Uniwersytetu Stanforda Larry’ego Page’a i Sergeya Brina radzi sobie wyśmienicie. Po debiucie na parkiecie giełdowym w 2004 roku wskaźniki internetowego giganta szybowały w górę w zawrotnym tempie utrzymując się do dziś na wysokim pułapie. Korzystne posunięcia takie jak kupno serwisu YouTube i odpowiednie zarządzanie firmą (współpraca z Myspace oraz projekty własne w rodzaju GoogleEarth, czy Gmail) z roku na rok zmniejszały zyski konkurencji, a zwiększały własne. Najłatwiej wyższość jednej firmy nad drugą udowodnić danymi statystycznymi dotyczącymi przychodów. Zyski Yahoo! za cały 2007 rok wyniosły 7,22 miliarda dolarów podczas gdy zyski jej konkurenta osiągnęły, bagatela, 16,5 miliarda. Danych statystycznych za rok 2008 z oczywistych powodów jeszcze nie ma, ale biorąc pod uwagę regres jednej, a wzrost profitów drugiej firmy nie trudno obliczyć, że przepaść ta jedynie się pogłębi z końcem roku fiskalnego.
Trzeci i jakże oczywisty powód to nic innego jak wolny rynek ze wszystkimi swoimi zaletami i wadami. Naturalnie jestem zwolennikiem konkurencji w handlu i usługach, jednakże niekoniecznie w przypadku monopolisty, którym stała się firma Google. Zwiększone o 26% przychody w trzecim kwartale względem roku ubiegłego przy jednoczesnym odnotowaniu 64% spadku zysków konkurenta w tym samym przedziale czasowym daje całkiem spore podstawy do mówienia o monopolu. Nie można jednakże winić za to ani Google, ani wolnego rynku. Wolny rynek jest powodem nierentowności firmy, a nie winowajcą zaistniałego stanu, ponieważ wszystkich graczy obowiązują te same zasady. Z przymrużeniem oka można więc uznać, że szanse także są równe, a pozycja i sukces firmy zależą od jej zarządzania. Innymi słowy Yahoo! padło ofiarą gry, w którą grało.
Yahoo! boryka się z problemami finansowymi od początku tego roku. Pod koniec stycznia cięcia kadrowe objęły 7% zatrudnionych spośród ponad 1400, co oddelegowało na bruk 1000 osób. Obecnie próby przywrócenia marce rentowności jej współzałożyciel Jerry Yang określa krótko. Jego zdaniem przywrócenie firmie pozycji na rynku można osiągnąć poprzez „zredukowanie kosztów i zwiększenie produktywności”, co zawarł w pisemnym oświadczeniu. Fraza rodem z podręcznika do zarządzania jest rozbrajająco prosta. To jednak nie wszystko. Dodatkowo zarząd Yahoo! w obliczu klęski i upadłości zaczął całkiem serio myśleć nad fuzją z Google byleby uratować firmę. Sprawę jednakże musi wpierw zbadać Departament Sprawiedliwości, aby zapobiec ewentualnemu monopolowi, który taka fuzja z pewnością by stworzyła. Trudno więc będzie liczyć na udane połączenie gigantów. Pytanie tylko co jest lepsze, monopol samego Google, czy monopol połączonych ze sobą Yahoo! i Google. Czyżby w dzisiejszym świecie jedynym sposobem na przełamanie monopolu było stworzenie nowego? Słynne porzekadło mówi, że jeśli nie jesteś w stanie pokonać wroga to przejdź na jego stronę. Dzisiejsza wersja, analogiczna do przedstawionej sytuacji, powinna brzmieć: „jeśli nie jesteś w stanie przełamać monopolu, wejdź w fuzję z monopolistą i największym konkurentem zarazem, tym samym monopol będzie także i w twoich rękach”. Kropką nad i niech będzie fakt, że do napisania tych słów użyłem przeglądarki firmy Google nie mniej niż 10 razy, bo fakty są takie, że Google zmonopolizowało nawet nasze mózgi i naszą podświadomość, o czym często zapominamy, nie zdajemy sobie bowiem sprawy jak często słyszymy albo wypowiadamy niewinne „zgoogluj to”. No i zgooglowałem.
Google zrobiło to, co z przyjemnością zrobiłoby Yahoo!, ale mu się nie udało. Firma ta okazała się mało innowacyjna i nie wyznaczała trendów. Jednakże obawy przed monopolem Googla mają podstawy. Konkurencja to zawsze dobra rzecz i niedobrze dla internautów byłoby, gdyby obecny stan utrzymał się lub pogłębił – tj. Google i długo, długo nic.