Gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta – sentencja ta bardzo bliska jest sercom obecnych przywódców Iranu. Właśnie według niej od lat prowadzą swoją politykę w stosunku do najbliższego otoczenia międzynarodowego – to właśnie Iran obecnie dzieli i rządzi na Bliskim Wschodzie.
Płonące ostatnio ulice Bejrutu czy walki w Basrze sprzed nieco ponad miesiąca są bez wątpienia potwierdzeniem tej tezy. To właśnie dzięki Iranowi w siłę urosły główni rozgrywający w obu konfliktach. W Libanie jest to Hezbollah, od samych początków w roku 1982 współfinansowany przez kolejne rządy w Teheranie. Szacuje się, że Iran od lat wspiera Partię Boga kwotami liczonymi w dziesiątkach milionów dolarów rocznie, zaopatruje ją w broń i szkoli jej członków. Podobna sytuacja dotyczy palestyńskiego Hamasu oraz irackich bojówek – Armii Mehdiego czy organizacji Badr.
Irańskie wsparcie dla organizacji paramilitarnych na Bliskim Wschodzie jest właściwie immanentną cechą stosunków międzynarodowych w tym regionie. Wydaje się też, że jest wręcz jednym z filarów polityki zagranicznej rządów w Teheranie, aksjomatemwłaściwie nie do obalenia. Mimo to, nie dalej jak tydzień temu, jeden z największych autorytetów współczesnego Iranu – a zarazem dwukrotny prezydent tego państwa – Mohamad Chatami publicznie wyraził swoją dezaprobatę dla takiej polityki. Na jednym z wykładów powiedział (cytuję za BBC):
Co Chomenei miał na myśli mówiąc o przeniesieniu rewolucji [poza granice Iranu – autor]? Czy chodziło mu o to, byśmy chwycili za broń (…) i tworzyli grupy, których zadaniem ma być sabotaż w innych państwach? On był zażartym przeciwnikiem takiego postępowania.
Zostało to od razu podchwycone przez konserwatystów, którzy zarzucili mu sprzeniewierzenie się ideałom rewolucji irańskiej i powstałej na ich bazie islamskiej republiki Iranu. Były prezydent oczywiście zadeklarował, że jego słowa zostały źle zrozumiane, ale problem pozostaje – oskarżenie to jest bardzo niebezpieczne nawet dla kogoś takiego jak Chatami.
W czerwcu przyszłego roku odbędą się wybory prezydenckie. Są one ważne, ponieważ – mimo bardzo skomplikowanego systemu politycznego tego kraju – prezydent pozostaje najwyższym wybieralnym urzędem w państwie. Jego władza jest co prawda wyraźnie ograniczana przez inne organy, takie jak urząd Rahbara (duchowego przywódcy) czy Radę Strażników, jednak pełni on nie tylko funkcje głowy państwa, ale także szefa rządu, a co za tym idzie – posiada spory wpływ na bieżącą politykę kraju. Mohamad Chatami bez wątpienia chciałby ubiegać się po raz trzeci o ten urząd.
Konstytucja Iranu nie zabrania tego, ale powyższa wypowiedź może mu przeszkodzić w uzyskaniu zgody Rady Strażników, której jedną z prerogatyw jest zatwierdzanie kandydatur do urzędu prezydenckiego (a także kandydatów na posłów do Medżlisu). Niestety, dla kandydatów opozycji, jednym z wymogów stawianych przed nimi, jest ich oddanie i lojalność wobec zasad rządzących Republiką, a więc – de facto – „prawomyślność”. Jeśli Rada Strażników uzna, że Chatami faktycznie nie zasługuje na zaufanie, to jego kandydatura zostanie utrącona już w przedbiegach. Jest to niestety bardzo prawdopodobne: historia uczy, że jest to niezwykle częsta praktyka, a ponadto, większość w Radzie mają obecnie konserwatyści, którym na rękę byłoby pozbycie się jednego z najważniejszych politycznych przeciwników.
Byłaby to wielka strata dla Iranu. Wydaje się, że charyzmatyczny Chatami jest obecnie jedynym kandydatem reformistów, który mógłby nawiązać w miarę skuteczną walkę o fotel prezydencki z konserwatywnym Mahmudem Ahmedineżadem. Mogłoby to oznaczać zmianę polityki i – co nie mniej ważne – ostrej retoryki władz Iranu wobec Zachodu oraz problemów Bliskiego Wschodu, a także przyczynić się do oddalenia groźby konfliktu na linii USA – Iran. Dwie prezydentury Chatamiego oraz przytoczona wypowiedź dotycząca zaangażowania Iranu w sprawy innych państw, wydają się potwierdzać tezę, że na pewno wszyscy spalibyśmy spokojniej gdyby u sterów Iranu stał ktoś bardziej umiarkowany niż Ahmedineżad.