Kij czy marchewka dla reżimu Kim Dzong-Ila?

Wygrana konserwatystów w wyborach parlamentarnych w Korei Południowej może mieć duże znaczenie dla bezpieczeństwa całego regionu. Nowe władze na pewno będą prowadzić ostrzejszą politykę względem Korei Północnej.

Z pierwszych, nieoficjalnych jeszcze, danych na temat wyborów parlamentarnych w Korei Południowej wynika, że nowe koreańskie Zgromadzenie Narodowe będzie zdominowane przez konserwatywną Wielką Partię Narodową. Partia ta zdobyła co najmniej 155 z 299 mandatów. Zmiana sił w południowokoreańskim parlamencie może mieć duże znaczenie dla bezpieczeństwa regionu.

Jak pamiętamy, na Półwyspie Koreańskim ostatnio wrze. Zaczęło się od wyborów prezydenckich z grudnia 2007 roku, które wygrał Lee Myung-bak, polityk Wielkiej Partii Narodowej (tej właśnie, która najprawdopodobniej wygrała wybory parlamentarne). W zgodnej opinii komentatorów, wybór konserwatysty zwiastować miał rozpoczęcie ostrzejszej polityki Seulu wobec północnego sąsiada. Tak też się stało.

Koncepcja polityki zagranicznej nowego prezydenta, zawarta w tzw. doktrynie MB, opiera się na dwóch filarach: strategicznym sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi oraz odejściu od bezwarunkowej współpracy i pomocy dla Korei Północnej. Oba aspekty nowej doktryny, z powodów oczywistych, stanowią zagrożenie dla najbardziej żywotnych interesów reżimu Kim Dzong-Ila. Wydaje się jednak, że tym, co szczególnie zabolało Phenian (czy też Pjongjang – obie nazwy są poprawne, ale ja z przyzwyczajenia będę używał starej transkrypcji), było to drugie, a więc koniec Słonecznej Polityki centrolewicowych rządów Kim Dae-junga i Roh Moo-hyuna na rzecz znacznie ostrzejszego kursu.

Lee Myung-bak postanowił uzależnić pomoc humanitarną dla sąsiada od postępów w negocjacjach dotyczących zakończenia północnokoreańskiego programu nuklearnego oraz stosowaniu praw człowieka.

Przyznam szczerze, że trudno ocenić nową politykę Korei Południowej w stosunku do jej północnego sąsiada. Na pewno nie można jej jednak oceniać wyłącznie w perspektywie krótkoterminowej i jedynie na podstawie tego, co działo się ostatnio. Choć działo się dużo.

Jak na razie twarda polityka wobec Północy nie przyniosła oczekiwanych przez południowokoreański rząd efektów. Wręcz przeciwnie! Co było do przewidzenia, rozjuszyła jedynie komunistów, których odpowiedź była jednoznaczna i jeszcze ostrzejsza. Jeszcze nim Myung-bak objął urząd prezydencki, Phenian, nie dostarczając odpowiedniego sprawozdania, de facto zawiesił, rozpoczęte w 2003 roku, sześciostronne rozmowy na temat zakończenia programu nuklearnego, mimo iż jeszcze kilka miesięcy wcześniej wszystko wskazywało na to, że zakończą się one umiarkowanym sukcesem (zostały one jednak wznowione jakiś czas temu, lecz dziś posuwają się znacznie wolniej niż wcześniej). Później reżim Kim Dzong-Ila wydalił południowokoreańskich urzędników ze zbudowanej w porozumieniu i ze środków Korei Południowej specjalnej strefy przemysłowego Kaesong, zademonstrował siłę militarną testując swoje pociski średniego zasięgu, a następnie słownie zasugerował, że kontynuowanie twardej polityki przez Koreę Południową może zakończyć się poważnym konfliktem (więcej – bbc.co.uk).

Z jednej strony, zdawać się może, że twardsza polityka jest naturalnym zachowaniem, które powinno się zastosować w stosunku do Korei Północnej. Wydawać by się mogło, że doprowadzić ona powinno do ostatecznego rozwiązania kwestii Korei Północnej, a więc likwidacji komunistycznego reżimu i zjednoczenia państwa podzielonego w wyniku wojny sprzed półwiecza.

Czy jednak na pewno jest to pożądane przez trzy najważniejsze państwa regionu? Te trzy państwa to oczywiście Korea Południowa, Chiny i Japonia; z nich jedynie ta ostatnia mogłaby być zainteresowana zjednoczeniem obu Korei – dzięki czemu straciłaby najgroźniejszego, bo nieprzewidywalnego, przeciwnika w regionie, a ponadto sama w niewielkim zapewne stopniu odczułaby negatywne skutki zjednoczenia. A one byłyby ogromne i rozłożyłyby się na dwóch sąsiadów Korei Północnej – a więc południowej części Korei i Chin.

Chinom zależy na zachowaniu północnokoreańskiego reżimu, aby mieć państwo buforowe między sobą, a Koreą Południową. Dotychczas, niemal całkowicie zamknięta i silnie zmilitaryzowana, Korea Północna świetnie się do tego nadawała, „odbijając” wszystkie zagrożenia kulturowe ze zwesternizowanego Południa oraz trzymając w szachu, szczególnie po detonacji swojego ładunku atomowego w roku 2006, cały region (jeśli nie świat). Chiny boją się także strumienia uchodźców – tak aparatczyków władzy komunistycznej, bojących się o swoją przyszłość w zjednoczonej Korei, jak i zwykłych ludzi, otumanionych propagandą, że Południe to piekło na Ziemi. Dlatego też od wielu lat Pekin promuje w Korei Północnej swój własny model transformacji, a więc kapitalizm bez demokracji; na razie jednak – bezskutecznie.

Korea Południowa także nie jest zainteresowana upadkiem komunistycznej Północy. Powszechnie znana jest teza, że stoją za tym przede wszystkim względy ekonomiczne. Jest to oczywiście prawda: Korea Południowa nie chce wziąć na utrzymanie swojej biedniejszej siostry, bo byłby to zbyt wielkie obciążenie finansowe. I nie dziwne – po Niemczech widać, jak bardzo operacja przyłączenia biedniejszego sąsiada potrafi być kosztowna i to nawet wtedy, gdy sąsiad ten ma, co prawda mało efektywną, ale jednak w gruncie rzeczy porównywalną potencjałem gospodarkę. W najnowszym Foreign Affaires, Andrei Lankov – profesor uniwersytetu Kookmin z Seulu – podaje, że PKB na głowę mieszkańca RFN na przełomie lat 90. i 80. XX wieku było większe niż w NRD niemal dwa razy. Może to i dużo, ale i tak nic w porównaniu z obecnie występującą różnicą między Koreami – profesor podaje, że PKB per capita Korei Południowej jest 17 razy większe niż jej północnego sąsiada (biorąc dane z CIA World Factbook, wychodzą podobne proporcje). Ewentualne wchłonięcie Północy przez Południe mogłoby doprowadzić więc do całkowitego załamania gospodarczego na Półwyspie.

Południowokoreański rząd nie chce wziąć odpowiedzialności za ludność z Północy, ale czyż nie jest tak, że już dawno to zrobił? Znów odwołam się do Lankova, który pisze, że Seul rocznie zapewnia Koreańczykom z północy 40-50% wszystkich zjadanych przez nich kalorii. Nawet biorąc pod uwagę, że dzienna porcja kalorii, którą konsumuje przeciętny mieszkaniec Północy jest racją, która ledwo starcza na przeżycie, to i tak skala pomocy idącej z Południa jest ogromna. Taki jest też stopień uzależnienia Północy od Seulu (ale i od Chin).

Koreańczycy z Południa wiedzą, że jeśli całkowicie zaprzestają pomocy humanitarnej, reżim nie tylko nie upadnie (było ku temu wiele okazji, a jednak się trzyma, nawet po kilkunastoletniej już klęsce głodu), ale zapewne jeszcze głębiej wleci w orbitę wpływów Chin. To one zapewne wzięłyby na siebie ciężar utrzymania całej północnokoreańskiej gospodarki. Może sam ten fakt nie byłby dla Seulu najgorszy (można by liczyć na ponowną próbę wdrożenia chińskiego modelu transformacji, który mógłby stać się bazą do względnej demokratyzacji), ale koszty społeczne i „wizerunkowe”, sprawiają, że taka sytuacja byłaby dlań niepożądana.

Pewną odpowiedzią na te zagrożenia była Słoneczna Polityka – z jednej strony, co prawda podtrzymywała istnienie komunistycznego reżimu, z drugiej jednak, dawała pewne szanse na wyciągnięcie Korei Północnej, a przede wszystkim jej ludności, z tragicznej wręcz sytuacji ekonomicznej. Dawała także szanse na większą liberalizację rynku, co – nawet jeśli nie miałyby iść za tym gwałtowne zmiany na gruncie ustrojowym – byłoby wielkim krokiem naprzód w kierunku normalności w tym kraju.

Na razie Korea Północna jest niewygodną, bo posiadającą broń atomową, i kosztowną utrzymanką Południa i pozostanie nią jeszcze na pewno przez długi czas, bez względu na to, czy rządy w Seulu będą prowadzić ostrą czy łagodną politykę wobec ich odpowiedników z Phenianu. Trzeba jednak pamiętać, że na ewentualnym odcięciu (lub przycięciu) pomocy humanitarnej ucierpią przede wszystkim sami mieszkańcy Północy. W końcu – cytując za „klasykiem” – rząd się zawsze wyżywi.