Belgia ma nowy rząd. Na jak długo?

Po dziewięciomiesięcznym okresie zawieszenia, Belgia ma wreszcie nowy rząd. Składa się on z przedstawicieli pięciu partii, a na jego czele stoi Yves Leterme, lider Flamandzkich chadeków (CD&V).

Partia Laterme’a wygrała wybory z czerwca roku 2007, uzyskując 30 ze 150 miejsc w Izbie Reprezentantów. Mimo siedmiu prób, do 20/02/2008 Belgom nie udało się stworzyć większości parlamentarnej na tyle stabilnej, aby można było powołać rząd, więc przez dziewięć miesięcy premierem pozostawał Guy Verhofstadt – szef poprzedniego rządu.

Węzłem gordyjskim okazały się przepisy konstytucji belgijskiej, nakazujące równy rozdział miejsc w rządzie przedstawicielom obywateli francusko- i niderlandzkojęzycznej. Obie grupy językowe, od wielu lat skłócone ze sobą, nie mogły więc dojść do porozumienia. Powodów, dla których tak się działo jest wiele i nikt chyba nie łudzi się, że wraz z powstaniem nowego rządu odejdą one w przeszłość.

Spór ten ciągnie się właściwie od ponad półwiecza i nie widać perspektyw na to, aby się skończył. Laterme, który przed ubiegłorocznymi wyborami, obiecał Flamandom (mieszkańcom położonej na północy Flandrii) gruntowną reformę państwa, a więc przede wszystkim zwiększenie uprawnień rządów regionalnych kosztem kompetencji federacji, nie zmienił swojego stanowiska. Aby zrealizować swoje wyborcze obietnice chce powołać „radę mędrców”, która miałaby przygotować propozycje zmiany konstytucji belgijskiej. Pytanie tylko, czy nie będzie to znów przysłowiowy kij w mrowisko?

Belgia, choć zaliczana (i słusznie!) do najbogatszych i najlepiej rozwiniętych krajów świata, jest dziś państwem na skraju rozpadu. Nastroje Belgów dobrze ukazuje ponury i okrutny w swej przewrotności żart, jaki zaserwowała swoim telewidzom walońska telewizja publiczna, ogłaszając w grudniu roku 2006, że Belgia już się rozpadła.

Podstawowym problemem jest bardzo wyraźny podział poziomu rozwoju ekonomicznego dwóch największych regionów na które składa się Belgia. Niderlandzkojęzyczna Flandria jest regionem bogatym, o niskim poziomie bezrobocia i wysokiej produktywności, podczas gdy zamieszkana głównie przez frankofonów Walonia jest znacznie słabiej rozwinięta i ma ponad dwukrotnie większy wskaźnik bezrobocia. Flamandowie czują, że łożą na utrzymanie biedniejszych współobywateli z Południa i od wielu lat domagają się większej autonomii regionów, przede wszystkim pod względem gospodarczym, oraz zmniejszenia stopnia redystrybucji dochodu narodowego. Oczywiście część francuskojęzyczna jest temu przeciwna.

Stosunki między obu grupami etnicznymi (bo chyba tak należy je nazwać) nazwałbym nowym nacjonalizmem – nacjonalizmem w ponowoczesnym świecie, znacznie bardziej miękkim. można by powiedzieć wręcz – znacznie bardziej cywilizowanym niż ten dziewiętnasto- i dwudziestowieczny, ale nadal bardzo groźnym. Nie dla pojedynczych ludzi, ale dla państwa i społeczeństwa jako całości. Obie grupy, mimo iż żyją w jednym kraju, właściwie często nie utrzymują ze sobą kontaktu, czują się niemal obce wobec siebie nawzajem. Jedyne co ich łączy to, zgodnie ze słowami nowego premiera Belgii sprzed kilku lat, „król, belgijska reprezentacja piłki nożna i piwo”, a powstanie samego państwa było jedynie historycznym przypadkiem. Nie ma między obu wspólnotami językowymi niemal żadnych więzi – mają, co nie dziwi w przypadku państwa federacyjnego, oddzielne parlamenty i rządy, ale i zupełnie odmienne systemy szkolnictwa, partie polityczne, obyczaje. Słowem – dobrze, że godzą się jeszcze na wspólnego króla.

Można zapytać, dlaczego zatem ewentualny rozpad Belgii wydaje mi się niebezpieczny? Przecież raczej trudno wyobrazić sobie, aby Belgia rozpadła się w tak krwawy sposób jak Jugosławia; oczywiście raczej nie poleje się tam krew i pewnie obie strony rozejdą się w pokoju. Mimo to wydaje mi się, że koniec belgijskiej federacji stanowiłby wielki problem dla kontynentu. Oznaczałoby, że Europejczycy nie potrafią już zażegnywać swoich konfliktów dialogiem, a w samym sercu zjednoczonej Europy rozpada się państwo, które wniosło ogromny wkład w jej integrację. Poza tym Belgia może stać się stać się kamyczkiem, który poruszy lawinę w Europie, a w kolejce na taki rozwój wypadków mogliby czekać Baskowie w Hiszpanii i północ Włoch; szczególnie ten drugi przypadek wydaje się być podobny do belgijskiego: te same motywacje, państwo także przez długi czas pozostające w rozbiciu oraz niestabilny system polityczny, sprawiają, że Włosi z tym większą uwagą powinni śledzić wydarzenia z północy kontynentu.

Na razie jednak nie ma co snuć katastroficznych wizji – Belgia, na szczęście, istnieje i należy mieć nadzieję, że w końcu obie grupy porozumieją się.