Ostatnia sobota przyniosła wiele smutku, łez i cierpienia zarówno Polsce, jak i Tajlandii… Wyrazy szacunku dla wszystkich, którzy tego dnia odeszli, zarówno tu gdzie teraz jestem, w Bangkoku, jak i w Polsce.

W sobotę rano obudził mnie telefon. „Zaczęło się. Skytrain przestał chodzić. Armia zebrała się w kilku miejscach – będzie atak.” Zerwałam się z łóżka, do którego dopiero co się położyłam (trzy poprzedzające „czarną sobotę” noce spędziłam z manifestantami z uwagi na doniesienia o możliwej interwencji armii). Wzięłam szybki prysznic, założyłam długie spodnie, bluzę z długim rękawem (jakby to miało od czegoś mnie uchronić), buty, w których można biegać i ruszyłam.
Znajomy, który jeszcze przed chwilą dzwonił ze swojego mieszkania był już pod moim domem. Wskoczyłam na motor i ruszyliśmy…
Gdy tylko dojechaliśmy do „centrum” manifestacji Czerwonych Koszul, czyli w okolice Pratunam, telefon zadzwonił po raz drugi: – Czy wiesz co się stało?
– Wiem! Armia weszła w strefę manifestacji! – odpowiedziałam, rozpoznając głos mamy w słuchawce. – Jak to?! – spytała i mówiła dalej, ale przez krzyki otaczających mnie manifestantów nie mogłam nic zrozumieć. – Tak. Dzisiaj będzie konfrontacja wojsk z manifestantami – odpowiadałam.
Chwilę później usłyszałam w słuchawce wyraźny krzyk: – Ale ja Ci mówię o naszym kraju! – Co się stało? – spytałam zaniepokojona. – Prezydent nie żyje – odpowiedziała. – I nie tylko prezydent. Wypadek, samolot się rozbił. Nikt nie przeżył.
Usiadłam. Nie bardzo wiedziałam, co zrobić z taką informacją: ani to bliski, ani też nigdy nie byłam fanką polityki prezydenta Kaczyńskiego, lecz zwyczajnie, po ludzku, było mi bardzo przykro.
Po kilku kolokwializmach, które rzadko przechodzą mi przez gardło, i których przyczyną był tragiczny zwrot wydarzeń, zdobyłam się jedynie na „dzisiejszy dzień to katastrofa. Zadzwonię później” i udałam się w stronę „bazy” Czerwonych Koszul. Po drodze owinęłam się czarnym szalem, który miałam ze sobą. Chciałam zareagować, nie pozostać obojętną – chociaż tyle mogłam zrobić.
Weszłam do odgrodzonego miejsca, gdzie siedzieli liderzy Czerwonych Koszul. Pierwszy przywitał mnie Khun Arisaman (jeden z 5 czołowych liderów Czerwonych Koszul), który uściskał mnie mówiąc – Słyszałem o Twoim prezydencie. Bardzo mi przykro.
Mi też było przykro.
Tu szykowaliśmy się na kolejne straty w ludziach. Wszyscy wiedzieliśmy, że konfrontacja manifestantów i armii nie przyniesie nic dobrego. Jak zwykle rząd obiecał nie używać ostrej amunicji, strzelać w powietrze, a nie w ludzi, ale nikt nie miał złudzeń, chociażby po zeszłorocznych doświadczeniach, że te zapewnienia to kłamstwa.
Czerwone Koszule przez cały dzień odpierały ataki armii, która dostała nakaz rozpędzenia manifestujących. Zamieszki toczyły się w różnych miejscach w Bangkoku. W pewnym momencie zaczęły przychodzić raporty o rannych. Zaczęli się też schodzić walczący z pozbieranymi z „pola walki” odłamkami pocisków, granatami ręcznymi i coraz to bardziej krwawymi scenariuszami. „Tego używa armia” mówili wyciągając w naszą stronę dłonie z łuskami od nabojów.
Okolice mostu Panpha, gdzie jeszcze przed kilkoma dniami było ‚centrum’ demonstracji, zamieniły się w prawdziwe pole walki. Z helikopterów puszczano dym i silnie skoncentrowany gaz łzawiący. Słychać było wystrzeliwaną amunicję i krzyki walczących. Nie było widać prawie nic, prócz kilku wydobywających się z dymu czerwonych koszulek i flag. Rozruchy przycichły dopiero po kilku godzinach.