Prezydent Stanów Zjednoczonych Barack Obama przybrał postać gołębia pokoju i odcina się od agresywnej polityki swojego poprzednika. Zmiana polityki zagranicznej USA została niedawno doceniona przez Norweski Komitet Noblowski. Słusznie, czy nie, Obama jawi się światu jako nadzieja na polityczną idyllę. Jest to przy okazji jedno ze znamion nowej rzeczywistości, pośród której Polska musi się dziś odnaleźć.
Stany Zjednoczone zapłaciły już za tę zmianę. Przestały być globalnym hegemonem. Dzisiejszy świat jest matecznikiem dla kilku równorzędnych imperiów, z których każde musi liczyć się z pozostałymi. Najbardziej dobitnym przejawem tej tendencji było wycofanie się Stanów Zjednoczonych z planów budowy tarczy antyrakietowej w Polsce i Czechach oraz poszanowanie administracji Obamy do organizacji międzynarodowych, które dla Busha stanowiły jedynie przeszkodę do niczym nieskrępowanego interwencjonizmu. Interwencjonizm obecnej administracji USA jest stonowany i racjonalny. Obama zdaje się nie mieć złudzeń, że polityka Busha okryła Stany Zjednoczone hańbą i pozbawiła je wiarygodności na arenie międzynarodowej. Dlatego też kwestia rzekomej broni atomowej w Iranie rozwiązywana jest na forum ONZ, a nie przez państwo amerykańskie w pojedynkę.
Zmiana układu sił na globalnej szachownicy zmienia też miejsce Polski na mapie świata. Czy tego chcemy, czy nie, musimy zaakceptować położenie geopolityczne Polski i wielowiekową historię naszego narodu. Musimy również pogodzić się z powracającymi realiami politycznymi, które jak na ironię znamy z kart historii aż za dobrze. Realia, w których Stany Zjednoczone nie są już jedynym supermocarstwem i na których pomoc nie możemy zbytnio liczyć. Realia, które ponownie wpychają nas w strefę wpływów Rosji. Czyż nie taka konkluzja płynie z fiaska tarczy antyrakietowej?
Nie pałamy do Rosji zbytnią sympatią, co jest bezsprzecznie uzasadnione. Przy okazji niedawnych obchodów rocznicy wybuchu II Wojny Światowej, a także antyrosyjskiej symboliki podczas sejmowej debaty nad ustawą mającą upamiętnić 17 września, wyszła jeszcze jedna trauma Polaków. Nie umiemy i nie chcemy pogodzić się z zaprzeczaniem przez Rosję zbrodni Katyńskiej. Przyglądamy się – na szczęście dość aktywnie – retoryce Kremla, która prowadzi do fałszowania historii. Chorobą trawiącą nasz polski dyskurs polityczny jest martyrologia i ciągłe rozdrapywanie ran z przeszłości. W związku z tym Rosja jawi nam się jako zbrodniarz, okupant i oszust. Jest to zrozumiałe. Sęk jednak w tym, że raz ożywione traumatyczne wspomnienia powrócą niemal na pewno, szczególnie kiedy druga strona konfliktu – w tym przypadku ich sprawca – zaprzecza zbrodni Katyńskiej, a kwestię napadu zbrojnego na Polskę ubiera w mesjanistyczny płaszcz twierdząc, że jedynie nas broniła przez Hitlerem. Ta obrona trwała do 1989 roku i nikt o zdrowych zmysłach tej bajki nie kupuje. Może by więc na wzór innych państw, które ze swoimi traumami jakoś się uporały, zorganizować Komisję Prawdy i Pojednania? Komisję, która może raz na zawsze wyleczyłaby nas z pretensji do całego świata o dokonanie krzywd na narodzie polskim. Warunkiem byłaby jednak szczerość i skrucha Kremla. Z tego głównie względu można tę ideę na dzień dzisiejszy wsadzić między książki z baśniami obok działu „pobożne życzenia”. Tym bardziej, że Rosja aktualnie jest na etapie zachłystywania się nowymi globalnymi realiami i stara się przywrócić sobie status imperium. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można jednak założyć, że sprawa Katynia jeszcze kiedyś powróci. Jak stary, odgrzewany po raz setny kotlet, który nikomu już nie smakuje, a ewentualnie może całe towarzystwo zatruć swoją nieświeżością.