Krytyce poddawana jest nie tylko sama idea hucznych obchodów początku prezydentury, ale również – w dużo większym stopniu – sposób, w jaki gromadzone zostały fundusze na nią przeznaczone, a także kwestia finansowania całej przedwyborczej kampanii Obamy. Według raportu niezależnego instytutu amerykańskiego The Campaign Finance Institute (co ciekawe, prawie niezauważonego przez mainstreamowe media) okazuje się, że procentowy udział osób wspierających jego kampanię kwotami poniżej 200 dolarów jest o wiele niższy, niż oficjalnie podawana przez sztab wyborczy liczba ponad 50% i – co chyba najważniejsze – niewiele różni się od podobnego wskaźnika dotyczącego finansowania drugiej kampanii wyborczej Georga W. Busha. Wniosek jest prosty: Obama miał takie samo wsparcie małych ofiarodawców, jak jego poprzednik – Bush. Change you can believe in?

Zdaniem niezależnego Center for Responsive Politics, regulacje prawne zakazujące przyjmowania datków od korporacji są tylko kamuflażem. Sztab prezydencki, zezwalając na dotacje pochodzące od właścicieli firm i ich managementu (wraz z rodzinami), de facto po raz kolejny udostępnił możliwość wykorzystania święta narodowego do korporacyjnej promocji i umocnienia swoich wpływów. Co prawda podczas uroczystości nie było widać reklam i znaków firmowych, jednak łatwo dało się zauważyć osoby jednoznacznie kojarzone z Microsoftem, Googlami, czy Citigroup. Jak pisze Sheila Krumholz, szefowa CRP: If history is any guide, these wealthy individuals, as well as the corporations and industries they represent, may more than recoup their investment in Obama through presidential appointments, favorable legislation and government contracts. (Jak uczy historia, te bogate osobistości, jak również korporacje przez nie reprezentowane, odbiją sobie z nawiązką inwestycję w Obamę – poprzez stanowiska państwowe, przychylną dla siebie legislację i kontrakty rządowe. tłum. M.L.). Podobne stanowisko tylko w dużo prostszych i dobitniejszych słowach wyraża cytowany przez Socialistworker, Charles Andrews: Corporate interests like these don’t care about the making of history when an African American is sworn in as president–they’re interested, as Andrews wrote, in „access to the Obama administration, a nice seat at the table.” (Korporacje nie zawracają sobie głowy tym, że właśnie tworzy się historia – ich interesuje tylko “dostęp do administracji Obamy i dobre miejsce przy stole”. tłum. M.L.).
Pierwsze dowody tego, że dobrowolne datki traktować można jako kupowanie przywilejów, mieliśmy już podczas samej inauguracji. Podczas gdy lud świętował tłocząc się na oddalonym od głównej sceny National Mall, to najbogatsi dobroczyńcy – w zamian za kilkadziesiąt tysięcy dolarów – otrzymali miejsca siedzące w najbliższym otoczeniu prezydenta oraz możliwość uczestniczenia w różnego rodzaju balach, paradach, ceremoniach i przyjęciach. A to dopiero początek…